piątek, 26 kwietnia 2013

Peru - podróż życia

https://www.youtube.com/channel/UC6S3Ls-FkfCO04R5lVnMrjQ

Copyright  by Paweł Jan Sokołowski, 1998

I.   Peru. 

Ogromny kraj, bogata historia. Kraj, który coraz bardziej ekscytuje i coraz częściej pojawia się w planach turystycznych. Skąd bierze się to zainteresowanie? Czy jest to chęć poznania historii tak odmiennej od naszej? Czy dążenie do poznania współczesności Peru? Czy wreszcie nieuświadomiona tęsknota do odkrywania czegoś nowego, odwieczne marzenia zdobywcy? Na pewno każdy z wymienionych czynników wpływa na nasz emocjonalny stosunek do tego kraju. Jednak nic nie jest tak interesujące jak mistyczna otoczka, wywodząca się z jednoczesnego rozwoju i przenikania się różnych kultur wzrastających w różnych częściach ogromnego terytorium i mająca swój wyraz w niewyjaśnionych do dziś, tajemniczych dokonaniach ówcześnie żyjących ludów i zjawiskach, które pozostawiły wiele materialnych i niematerialnych śladów. 


Nasuwają się pytania, wiele pytań. Jak było możliwe w okresie preinkaskim osiągnięcie tak wspaniałych rezultatów w dziedzinie rozwoju techniki, rolnictwa i sztuki przez społeczeństwa osiadłe na obszarach oddzielonych od siebie wielkimi odległościami oraz skalistymi i niedostępnymi górami? Jakie znaczenie miały tajemnicze budowle, znaki, rysunki, wykonywane przy wykorzystaniu zaskakująco precyzyjnych, czasem do dziś nie rozpoznanych technik? Jak było możliwe podporządkowanie w stosunkowo krótkim czasie wielu niezależnie rozwijających się społeczeństw przez jedno z nich? A gdy już doszło do podbicia ogromnego kraju, jak się odbywało zarządzanie powstałym górskim imperium, gdy komunikacja pomiędzy regionami trwała tygodniami? I na koniec: dlaczego doszło do niezwykle spektakularnego i szybkiego upadku mocarstwa Inków, dlaczego tak silne, jak się ocenia, piętnastomilionowe państwo poddało się praktycznie bez walki w konfrontacji z grupką hiszpańskich awanturników pod wodzą prowincjonalnego szlachcica, Franciszka Pizarro z Trujillo?

Istnieją próby odpowiedzi na te pytania, lecz są to często oparte na niepewnych przesłankach hipotezy naukowe. Są ludzie, którzy poświęcili wiele lat swego życia na udowadnianie ich i na dokumentowanie materialnej spuścizny pierwotnych mieszkańców andyjskiego płaskowyżu i jego okolic. Należą do nich Niemka Maria Reiche, od dziesiątek lat badająca pochodzenie słynnych linii na płaskowyżu Nasca, a także legendarny norweski historyk-odkrywca, Thor Heyerdahl, który w ostatnich latach prowadzi badania tzw. piramid w Tucume. Oboje zamieszkali w Peru na stałe przyjmując, że tylko bezpośrednia obecność na terenie objętym badaniami pozwoli na odkrycie prawdziwej historii tych ziem.

Nie każdy jednak może sobie pozwolić na tak długi pobyt w andyjskiej republice. Turyście wystarczy okres dwóch-trzech miesięcy, aby stosunkowo dokładnie poznać rozmieszczenie geograficzne zabytków kultur prekolumbijskich i inkaskiej oraz zapoznać się z dziejami i sposobem życia niektórych ludów zamieszkujących przez wieki kontynent południowoamerykański. Istnieją liczne źródła informacji na te tematy - przewodniki, opracowania, foldery wydawane przez organizacje turystyczne poszczególnych regionów Peru. Niestety, materiałów w języku polskim prawie nie ma. Kilka książek popularnonaukowych, dostępnych w bibliotekach publicznych i - prawdę mówiąc - mało wyczerpujących, nie zapewni dostatecznej wiedzy ani na tematy historyczne, ani na współczesne. Niewyczerpany natomiast zasób wiadomości można znaleźć w przewodnikach turystycznych drukowanych w Niemczech, Austrii, Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. Najbardziej dokładne z nich to South American Handbook i Lonely Planet.

Życzę wszystkim, aby mogli zwiedzić choć niektóre z opisywanych w nich dzieł natury i człowieka, przy okazji spędzając wspaniałe wakacje. Wspaniałe nie tylko historią, lecz również współczesnością szybko rozwijającego się i dynamicznego społeczeństwa.

O Peru ogólnie

Peru w dużej swej części obejmuje tereny zajmowane w okresie od XII. do XVI. wieku przez indiańskie imperium Inków - od dzisiejszej Kolumbii na północy aż do Chile i Argentyny na południu. Peruwiańczycy są więc w dużej mierze spadkobiercami tradycji Inków i uświadamiają to sobie coraz silniej. Ta świadomość ma konsekwencje zarówno społeczne, jak i polityczne. Język keczua, którym włada obecnie tylko ok. 3% społeczeństwa a który najprawdopodobniej był używany przez Inków, został podniesiony stosunkowo niedawno do rangi drugiego obok hiszpańskiego języka oficjalnego Peru. Inny, niegdyś popularny język aymara, używany w okolicach jeziora Titicaca, ma obecnie coraz mniejszy zasięg. Grupy narodów, określane potocznie jako Indianie Keczua i Aymara stanowią obecnie mniejszości narodowe. Język hiszpański a właściwie castellano, to znaczy kastylijski w odmianie rozwijającej się na kontynentach amerykańskich niezależnie od właściwego języka hiszpańskiego już od szesnastego wieku, jest jednak znany wszystkim.

W Peru zauważalne jest silne poczucie więzi narodowej, a Peruwiańczycy są bardzo dumni ze swojego pochodzenia. Mieszkańcy Ameryki Południowej przywędrowali w dającej się określić przeszłości przez zamarzniętą Cieśninę Beringa z Azji. Z powodów, jak sądzę, politycznych podnoszona jest kwestia podobieństwa języka keczua do japońskiego, jak również pewnego podobieństwa fizycznych cech dominujących w społeczeństwie peruwiańskim do cech grup etnicznych zamieszkujących Azję. Można to zrozumieć wiedząc, że obecny prezydent Peru - Alberto Fujimori - jest z pochodzenia Japończykiem, a przodkowie ludów obu Ameryk zaliczani są do rasy żółtej. Jednak tym, co jednoczy Peruwiańczyków jest świadomość przynależności i kontynuacji kultury inkaskiej a nie azjatyckiej, i o tym należy pamiętać.

Nie wolno także zapominać, że w chwili obecnej znaczna część populacji w Kraju Słońca to mieszanka indiańsko-europejska, a ściślej rzecz biorąc indiańsko-hiszpańska. Doprowadzenie do tak wysokiego udziału domieszki krwi europejskiej w bardzo licznym przecież niegdyś społeczeństwie Indian było w pewnej mierze skutkiem zawleczenia przez Hiszpanów chorób z kontynentu europejskiego. Nieodporni na niespotykane dotąd w ich kraju wirusy i bakterie Inkowie oraz inne ludy indiańskie wymierali masowo. “...i Pan nadał nam w ten sposób prawo do posiadłości” - napisał jeden z europejskich kolonizatorów kontynentu amerykańskiego. Zmniejszona do ok. 20% stanu z okresu rozkwitu populacja została szybko zdominowana przez agresywnych i pozbawionych swoich kobiet przybyszów z Europy. Jednak generalnie rzecz biorąc Peruwiańczycy, mimo niewątpliwej domieszki krwi rasy białej, nie lubią a w niektórych środowiskach nienawidzą gringos. Ta obraźliwa w swojej etymologii nazwa używana jest w stosunku do każdego białego i chociaż usłyszeć ją można wymiennie z amigo - przyjacielu, nie świadczy o szczególnej sympatii. Miałem jednak szczęście wysłuchać szczególnej interpretacji tego pojęcia w stosunku do mojej osoby: dowiedziałem się, że el Polacco, pochodzący z pais del papa, nie jest wcale gringo. Gringos natomiast są na pewno wszyscy norteamericanos blancos (biali obywatele Stanów Zjednoczonych).

Inne polityczne następstwa identyfikacji Peruwiańczyków z Inkami to nierozwiązane do dzisiaj spory graniczne z Ekwadorem, Boliwią i Chile - krajami sąsiadującymi. Przeświadczenie o potrzebie zjednoczenia wszystkich ziem wchodzących niegdyś w skład Państwa Inków istnieje wśród znacznej części społeczeństwa peruwiańskiego i stanowi nie w pełni artykułowany i nie najważniejszy, lecz zauważalny powód do uzasadniania roszczeń Peru wobec wymienionych państw. Na razie, jako najsilniejsze militarnie państwo w regionie, Peru bez przeszkód osiąga swoje cele (z wyjątkiem roszczeń w stosunku do bogatego Chile). Kraje ościenne nie akceptują jednak osiągnięć terytorialnych swojego  sąsiada, co znajduje wyraz w znacznie różniących się pod względem kształtu granic mapach politycznych wydawanych przez poszczególne państwa.




Ciekawym przejawem niezależności potomków Inków jest pewna wrogość prostych Peruwiańczyków do Stanów Zjednoczonych jako państwa. Oskarża się Amerykanów o mocarstwową politykę wobec krajów latynoskich. Chętniej jednak tłumaczyłbym tę niechęć zaangażowaniem USA w zwalczanie handlu narkotykami, do których zalicza się przecież koka, uprawiana i sprzedawana bez przeszkód w Peru, a bez której żaden z mieszkających na wysokości powyżej 3000 m tubylec nie wyobraża sobie życia.




Transport

Jakie jest Peru? Ogromne. Nie tylko ze względu na swoją powierzchnię 1.285.216 km kw., czterokrotnie większą niż powierzchnia Polski. Znacznie większe wydaje się Peru przez trudności komunikacyjne istniejące wewnątrz kraju. Tylko najważniejsze drogi zachowują standard normalnej europejskiej szosy. Zwykle miejscowości w Peru, zarówno w rejonach górskich, jak i w dżungli, połączone są odcinkami dróg utwardzonych, po których mogą poruszać się co najwyżej ciężarówki, autobusy i samochody terenowe. Drogi te są często niezwykle kręte, wąskie i kamieniste. Prędkość poruszania się po nich wynosi 25-40 km/godz., tylko czasami nieco więcej. I tak, gdy patrzymy na mapę i widzimy miasta oddalone od siebie w prostej linii o ok. 100 km, musimy szacować czas przejazdu nie na 2 godziny, jak w Europie, lecz np. na 8 godzin lub więcej.

Dalekobieżny transport obsługiwany jest przez stosunkowo komfortowe autobusy kilku największych przedsiębiorstw transportowych. Jednak przewożące na krótszych dystansach firmy lokalne dysponują sprzętem tak bardzo starym i zużytym, że musimy się liczyć z pewnym ryzykiem na drodze. Sam uczestniczyłem jako pasażer w czołowym zderzeniu autobusów przemierzających w zbyt ekspresowym tempie górskie serpentyny. Do najczęstszych jednak powodów nieprzewidzianych postojów należy przebicie fatalnie utrzymanego ogumienia przez ostre kamienie na drodze. Do dodatkowych atrakcji w środkach transportu lokalnego należy doliczyć egzotyczną dla nas konieczność podróżowania w towarzystwie kóz, owiec, kur, kaczek oraz sprzętu gospodarstwa domowego, co przy ogromnym zatłoczeniu autobusów i długim czasie trwania jazdy nie jest przyjemne. Oczywiście można do wielu miejsc dotrzeć samolotem, lecz jest to opcja stosunkowo droga.




Ogrom Peru widzimy nie tylko na płaskiej mapie. Olbrzymie są góry. Trudno jest sobie wyobrazić tak ogromne różnice wysokości. Najgłębszy na świecie kanion rzeki Colca w okolicach miasta Arequipa ma według niektórych źródeł  nieprawdopodobną głębokość  3200 m (licząc od dna kanionu do szczytu sąsiedniej góry), a na osiągnięcie wysokości 6000 m od poziomu oceanu na części wybrzeża Peru wystarcza niekiedy odległość 200 km! To właśnie na równoleżnikowo poprowadzonej trasie Lima-La Oroya o długości ok. 180 km ustanowił nasz rodak Ernest Malinowski swoisty rekord, projektując i współzarządzając budową najwyższej na świecie linii kolejowej. Niestety, w ostatnich latach kolej Malinowskiego nie przewozi już pasażerów, co stanowi odbicie ogólnej sytuacji zamierającego kolejnictwa w Peru. https://youtu.be/Q09ybHFQU3c

Wrażenie ogromu kraju potęguje nierównomierne ukształtowanie terenu i rozmieszczenie ludności. Monstrualnie wielka jest Lima, która rozciąga się na ogromnej przestrzeni i mieści blisko 10 mln. mieszkańców. Niezwykle rozległe są tereny pustynne na wybrzeżu Pacyfiku, które ogląda się w niezmienionym kształcie przez wiele godzin, jadąc szosą Panamericana wzdłuż oceanu. Niespotykanie duże są rozmiary budowli, wzniesionych przez ludy uprzednio zamieszkujące tereny Peru i zachowanych w stosunkowo niezłym stanie.

W tym kraju czujemy się jakby mniejsi. Gdy w pierwszych tygodniach wyprawy planowałem trasę dzienną patrząc na rozciągające się przede mną góry i określałem jakiś odcinek np. na 1 dzień marszu, mogłem być dziwnie pewien, że do celu dotrę dopiero po 2 lub więcej dniach. Jakiekolwiek porównanie doświadczeń płynących z uprawiania turystyki w Europie nie wchodziło w rachubę.


II. Początek - Lima

Pierwsze dni


Do Limy przyleciałem samolotem Aeroflotu z Moskwy przez Luksemburg, Shannon i Hawanę. Pół świata przeleciałem w 22 godziny, z solidnego chłodu w Moskwie, deszczu w Luksemburgu i Irlandii, do ponad 30-stopniowego upału po drugiej stronie Atlantyku. Uderzenie gorącego, dusznego powietrza tropików dało mi się we znaki już na tranzytowym lotnisku w stolicy Kuby mimo, iż samolot wylądował ciemną nocą. W mgnieniu oka bawełniana  koszulka zrobiła się mokra, a ręce lepkie. To jednak nie wysoka temperatura zaskoczyła mnie kilka godzin później, natychmiast po odprawie paszportowej w Limie, choć Peru nazywane jest Krajem Słońca i słońce ma w herbie. Widok, jaki ukazał się moim oczom po przekroczeniu bramy portu lotniczego, a który z zaskakującą regularnością towarzyszyć mi miał podczas dalszej podróży przez Peru, sprawiał mocno zniechęcające wrażenie.



Asfaltowa wyboista ulica, pokryta śmieciami, kamieniami i zaschniętym błotem, okolona pasami zaśmieconych kamienistych klepisk imitujących trawniki i wypełniona gęstwą dość zdezelowanych samochodów ze znaczną przewagą japońskich mikrobusików nie była w niczym podobna do ulic europejskich. Już w pierwszych minutach miałem się przekonać, że typowemu peruwiańskiemu kierowcy trudno jest wytrzymać chwilę bez naciskania klaksonu. W ciągłym hałasie przesuwają się po ulicy nieprawdopodobne graty - zardzewiałe, bez błotników, bez świateł i zderzaków. Często są to volkswageny “Garbusy” i stare toyoty Corolla.


W pierwszych minutach pobytu w Peru popełniłem pierwszy błąd. Skorzystałem z oferty biura podróży mieszczącego się w jednym z licznych kantorków na dworcu lotniczym i zgodziłem się na zaoferowany mi nocleg w hotelu “Los Porrojillos” z ceną 30 soli za dobę.



Za 5 soli taksówkarz obiecał dowieźć mnie i mojego przewodnika do bardziej centralnie położonej części Limy. Właściwie każda z kilkunastu dzielnic tego wielkiego miasta to osobna całość, charakterystyczna pod względem architektury, a co ważniejsze - poziomu życia jej mieszkańców. Do miejsca noclegu jechaliśmy długo, po niezwykle zatłoczonych ulicach. Nic dziwnego - w stolicy Peru mieszka około ośmiu milionów ludzi, a według niektórych źródeł liczba mieszkańców Limy wraz z otaczającymi ją favellas zbliża się do 10 mln.! Hotel okazał się ponurą dziurą, mój pokój wypełniony był starymi meblami i zapachem stęchlizny. Zaduch nie dziwił, gdyż jedyne okno, bardzo małe, umieszczone nad drzwiami na korytarz, nie dało się otworzyć. Uciekłem już następnego dnia do przybytku znacznie czystszego i o całe 10 soli tańszego.
Pierwszego dnia pobytu w Limie czułem się nieco niepewnie, bo dzielnica przedstawiona mi jako dobra okazała się pełna nieznośnie głośnych, atakujących przechodniów handlarzy. Zadziwiły mnie w pierwszym momencie tabliczki z napisem “No orinario” - “nie siusiać”, zawieszone na drzewach jednego ze śródmiejskich skwerów. Dopiero po chwili, gdy ujrzałem osobnika wyraźnie nie przejmującego się napisem, zrozumiałem dlaczego dolna część żelaznego parkanu okalającego skwer była kompletnie przeżarta przez rdzę. Na szczęście drugiego dnia dotarłem do dzielnic bardziej cywilizowanych, z normalnymi w sensie europejskim domami i ulicami.






Przykładowe ceny na:

- nocleg w hostalu 10-25 soli na osobę

- nocleg w hotelu 20-60 soli na osobę

- tani posiłek 3,50-5,50 sola

- posiłek w restauracji 10-18 soli

- komunikacja miejska 0,60-0,90 sola

- wstęp do muzeów 1-10 soli (zwykle ok. 4 s/.)


kurs 1 sola (1996) - ok. 0,35 USD





Spędziłem w Limie przeszło 2 tygodnie na początku trasy po Peru, później jeszcze dwukrotnie gościłem w niej po około 10 dni. Zwiedzałem wspaniałe i bogate muzea, liczne parki, różne dzielnice miasta - zamożne, o europejskim wyglądzie, czyste i pulsujące kolorowymi światłami reklam i sklepów, jak i te najbiedniejsze, wypełnione po brzegi setkami straganów, bazarów, ulicznych kuchni i brudnych knajpek, a przede wszystkim krzyczącymi, biegającymi, handlującymi, ciężko pracującymi ludźmi. Jeździłem po Limie mikrobusami, obsługiwanymi przez wykrzykujących nazwy ulic nastolatków i będącymi najpopularniejszym środkiem lokomocji oraz starymi, pstrokato pomalowanymi autobusami pamiętającymi lata czterdzieste, a czasem rikszami motorowymi. Odwiedzałem liczne i zawsze zatłoczone plaże... Przez dwa pierwsze tygodnie przeszedłem doskonałą szkołę, jak poruszać się w tym rojnym mieście, na co zwracać uwagę, czego się obawiać, co jeść i gdzie spać. Nauczyłem się podstawowych zwrotów po hiszpańsku - po angielsku nie rozmawia tam praktycznie nikt - i stwierdziłem, że potrafię przeżyć.




Wrażenia natury duchowej



Za najciekawsze i najbardziej warte odwiedzenia miejsca w Limie uznawane są liczne muzea. Przede wszystkim Muzeum Złota - Museo del Oro, w którym zobaczyć można najwspanialszą na świecie kolekcję preinkaskich i inkaskich ozdób oraz ubiorów ceremonialnych ze złota, jak również broń i przedmioty codziennego użytku. Nie opuściłem żadnego z pozostałych ważniejszych obiektów: Muzeum Archeologiczno-Antropologicznego, Muzeum Narodowego, prywatnego Muzeum im. Larco Herrery, Muzeum Sztuki Peruwiańskiej, wstrząsającego Muzeum Inkwizycji i Muzeum Pedro de Osma, skupiającego pamiątki pokolonialne, preinkaskich pozostałości Pachacamac oraz twierdzy Real Felipe w Callao, gdzie aresztowano mnie na dobre dwie godziny za filmowanie obiektów wojskowych. Na szczęście skończyło się na wykasowaniu nagranych sekwencji i surowym upomnieniu, a nie na utracie sprzętu. Z pewnością czuwał nade mną duch Ernesta Malinowskiego, który za współudział w projektowaniu i wybudowaniu tych mających bronić Limy od strony morza fortyfikacji został uznany przez ówczesny rząd Republiki honorowym obywatelstwem Peru.

Do najciekawszych muzeów należy także Muzeum Nauk Medycznych, gdzie zgromadzono używane w zamierzchłej przeszłości narzędzia do skomplikowanych nieraz zabiegów i operacji, włącznie z trepanacją czaszki.




Peregrynując przez muzea odkrywałem nieznany mi dotąd świat historii ludów rozwijających się równolegle w sensie czasowym, lecz jakże odmiennie od społeczeństw Europy i Azji. Nie zaskoczył mnie wysoki poziom sztuki i wzornictwa użytkowego Inków, osiągnięty w stosunkowo mało odległych z punktu widzenia Europejczyka epokach historycznych. Zostałem natomiast porażony niezwykłością i pięknem przedmiotów będących dziełem rzemieślników i artystów z czasów prekolumbijskich, przedstawicieli licznych ludów, tzw. kultur, o tchnących tajemnicą nazwach: Moche, Mochica, Chimu, Nasca, Lambayeque, Wari, Chevin...



***



Różne kultury istniały i rozwijały się na różnych terenach Ameryki Południowej na przestrzeni od ok. 60.000 r. p.n.e. do czasów średniowiecza. Wykształciły one zdumiewające umiejętności, znajdujące swój wyraz w wykonywanych przez nie przedmiotach. Naczynia gliniane, tkaniny, narzędzia, złote ozdoby, malowidła - wszystkie te wykonane ręką człowieka dzieła niosą olbrzymi ładunek emocjonalny, metafizyczny, lecz także intelektualny - czysto informacyjny, co przy braku znajomości sztuki pisma (pomijam słynne węzełki kipu, które bliskie jest prawdopodobnie naszemu liczydłu) stanowić musiało jedyną możliwość porozumiewania się bez pomocy słów. Jaskrawym przykładem wykorzystania przedmiotów codziennego użytku do celów przekazu informacji są naczynia gliniane kultury Mochica, przedstawiające w jednej ze swych odmian postacie w nader realistyczny sposób symbolizujące różne trapiące ówczesnych ludzi choroby i przypadłości. Ten swoisty atlas anatomii patologicznej stanowi również dowód imponującej wiedzy medycznej społeczeństw prekolumbijskich. O innych aspektach życia protoplastów dzisiejszych Peruwiańczyków opowiada bogata i niewątpliwie inspirująca kolekcja naczyń-figurek o charakterze erotycznym, zgromadzona w Muzeum Larco Herrery. Wszystko wskazuje na to, że opisywane były raczej pozaprokreacyjne role seksu. Figurki w ok. 85% przypadków (dane Muzeum) przedstawiają pozycje seksualne oralne i analne, przy czym wyraz twarzy kobiety przy tym ostatnim typie stosunku wskazuje zwykle na odczuwane przez nią cierpienie. Podkreślanie tych form współżycia płciowego jest - zgodnie z hipotezą - wyrazem silnej dominacji mężczyzn w społeczeństwie kultury Moche.



Podobieństwa i różnice w sposobie wykonania rozmaitych przedmiotów pozwoliły naukowcom na stworzenie skomplikowanej mapy współzależności kultur i wzajemnego ich oddziaływania na siebie. Jest to jednak mapa niejednorodna i zagmatwana, nie dająca jasnego obrazu dziejów. Jedno jest pewne: potomkowie wszystkich występujących w pasie Andów i znacznych obszarów Amazonii kultur zostały ok. XII wieku zdominowane lub podbite przez jedną z nich, której przedstawiciele nazywali się Inkami. 



***



Poza muzeami najciekawsze dla turysty są ulice i place głównej dzielnicy miasta, o tej samej, co całe miasto nazwie - Lima. Zabudowa w stylu hiszpańskim, z charakterystycznymi drewnianymi balkonami i wykuszami, place otoczone monumentalnymi, pełnymi ozdób budynkami, wiele kościołów, pomników bohaterów narodowych, fontann, rzeźb... Katedra na Plaza de Armas, głównym placu (można powiedzieć: rynku) Limy, sąsiaduje z pięknym, nawiązującym do renesansu budynkiem z drewnianymi, rzeźbionymi balkonami, będącym podobnie jak wkomponowany w sąsiednią pierzeję rynku Pałac Rządu, dziełem Polaka - Ryszarda Jaxy Małachowskiego. W samej katedrze przeżyłem dość niemiłe wydarzenie - wchodząc wraz z tłumem odwiedzających do wnętrza kościoła zostałem “wyłapany” jako jedyny biały przez stojącego w drzwiach strażnika i skłoniony do zapłacenia specjalnej taksy za wstęp.



Stolica Peru, mimo że założona w 1535 roku, niewiele zachowała zabytków pochodzących z tego okresu.




 Oprócz kilku budynków, z których najstarszy jest dom Casa Aliaga (naprzeciwko lewej pierzei Pałacu Rządu) oraz kościoła La Merced, którego budowę rozpoczęto na rok przed założeniem miasta, stare budownictwo hiszpańskie reprezentowane jest przez obiekty pochodzące z następnych stuleci. Obie wymienione powyżej perełki architektury hiszpańskiej położone są przy najbardziej rojnej i kolorowej ulicy Limy - La Union.



Istnieją natomiast w obrębie miasta i jego przedmieść materialne ślady kultur preinkaskich, z których odwiedzić należy obowiązkowo kompleks Pachacamac, ze świątynią poświęconą bogu o takim właśnie imieniu. Inkowie uszanowali wierzenia ludów zamieszkujących rejon dzisiejszej Limy i dzięki temu możemy dziś nawet w centralnych dzielnicach, Miraflores i San Isidro, ucieszyć oczy oglądając prekolumbijskie piramidy - pozostałości świątyni Huaca Huallamarca (od nazwy Huallas - jednego z ludów rozwijających się na terenie dzisiejszej Limy) i Huaca Pucllana, o ścianach boniowanych w kształcie ziaren kukurydzy, świątyni stanowiącej jedno z centrów administracyjnych.






Sprawy przyziemne - gdzie jeść i spać



Zorganizowanie jedzenia i spania nie stanowi ani w Limie, ani w głębi Peru kłopotu dla mało wymagającego turysty. W trakcie dalszej wędrówki przez ten kraj zauważyłem, że jedzenie jest jednym z najbardziej ulubionych hobbies jego mieszkańców. Peruwiańczycy są - sądząc po wyglądzie - dobrze odżywieni. Ulice wszystkich miast i miasteczek zatłoczone są wręcz jednoosobowo obsługiwanymi i opalanymi gazem z butli kuchniami-barami na kółkach, a specyficzny zapach przypalonego oleju zasnuwa zamieszkane okolice. Miesza się on niestety ze smrodem śmieci, które zwykle zalegają na obrzeżach ulic. Wieczorami ludzie przesiadują w tych ulicznych restauracjach jedząc, pijąc, słuchając muzyki z magnetofonów, śpiewając... Mniej zamożni Peruwiańczycy jedzą na ulicy, siedząc przy brudnej desce imitującej stół. Sprzęty są odrapane, talerze plastikowe i poobijane, sztućce pogięte. Przybysz nie powinien ryzykować jedząc w tego rodzaju punktach - i nie musi.



Obok dość brudnych i nie wzbudzających zaufania restauracyjek serwujących najpopularniejsze dania - głównie rosół z kawałkiem kury i mięso z rusztu - istnieje ogromna, rozciągnięta na cały kraj, sieć orientalnych barów "Chifa" - czystych, tanich i oferujących doskonałe dania kuchni zbliżonej do chińskiej i wietnamskiej. Jak zauważyłem, bardzo często prowadzone one są przez Peruwiańczyków pochodzenia azjatyckiego, o wyraźnie orientalnym wyglądzie. Naturalnie, możliwość zjedzenia bezpiecznego, smacznego i oryginalnego posiłku istnieje w restauracjach i hotelach wyższej kategorii, których w Limie jest bardzo dużo. Jednak w skali całego kraju, poza dużymi miastami i najbardziej popularnymi szlakami turystycznymi, należy raczej zdać się na "Chifę" lub niewyszukaną kuchnię peruwiańską. Głośne i wychwalane w przewodnikach potrawy uważane za narodowe, np. cuy - pieczeń ze świnki morskiej lub gotowana między gorącymi kamieniami pachamanca są raczej trudno dostępne poza obszarami nastawionymi na obsługę ruchu turystycznego. W rejonach położonych nad Pacyfikiem do woli można jednak raczyć się owocami morza (camarones) i peruwiańskim przysmakiem cebiche, co oznacza ni mniej ni więcej, tylko surową soloną rybę w zalewie z czerwoną cebulą. Ta druga potrawa zupełnie nie przypadła mi do gustu, zarówno ze względu na słoną rybę, jak i słoną w stosunku do walorów smakowych cenę. Nie polecam również chorizo, wieprzowiny z bułką lub chlebem; nasze mniemanie na temat świeżości mięsa może się nieco różnić od przekonań peruwiańskich kucharzy.

Co pić? Najbezpieczniej wodę butelkowaną, soki i piwo. W Peru jest dobre, miejscowe piwo!

Piwa peruwiańskie:

Cristal - najbardziej popularne, dostępne na terenie całego kraju,
Arequipena - jak sama nazwa wskazuje, w okolicach Arequipy,
Cusquena - spotykane w południowej części Peru, w rejonie Cusco,

San Jose - nieco rzadziej spotykane, popularne na północy.

Bardzo popularne są soki ze świeżych owoców, przygotowywane w większości restauracyjek w miastach. Ogromna liczba różnych owoców tropikalnych dostępnych w Peru stwarza trudności przy wyborze odpowiedniego napoju. Za najzdrowszy dla żołądka uważany jest słodki, wręcz nieco mdły sok z papai. Mnie najbardziej odpowiadały soki: pomarańczowy (wyciskany z ostrugiwanych na miejscu ze skórki za pomocą specjalnej maszynki świeżych owoców), ananasowy i rozcieńczany mlekiem sok bananowy.  Doskonały jest także sok wyciskany w specjalnej prasie z łodyg trzciny cukrowej (jugo de caña).

Miałem szczęście, bo w czasie całego kilkumiesięcznego pobytu w Peru nie doświadczyłem - korzystając przeważnie ze skromnych, lokalnych zakładów gastronomicznych - żadnych kłopotów żołądkowych. Spotykałem jednak Europejczyków i Amerykanów z Północy, którzy skarżyli się na zatrucia pokarmowe i po przykrych przeżyciach stołowali wyłącznie w restauracjach o wysokim standardzie.


Ograniczenie się jedynie do odwiedzania turystycznie rozwiniętych okolic Peru zawęziłoby znacznie możliwości poznania prawdziwego oblicza byłego Imperium Inków (http://youtu.be/xdYtTl5T8nQ). Nie wszędzie wybudowano restauracje, nie wszędzie zbudowano wysokiej klasy hotele. Jednak po aktywnym, pełnym wysiłku dniu z jednakową radością pada się na łóżko w luksusowym apartamencie pięciogwiazdkowego hotelu, jak i w klitce o wymiarach trzy na dwa metry, bez szyb w oknie, za to z betonową posadzką i jedynym krzesłem obok posłania. W Peru poza stolicą i kilkoma największymi miastami w obu wyżej wymienionych typach gościńców oferujących nocleg ciepła woda do mycia jest rzadkością, więc mi osobiście lokalizacja nie czyniła wielkiej różnicy.


Po hotelach o standardzie europejskim następnymi w hierarchii są hostale - przeznaczone dla turystów, o pokojach stosunkowo czystych, choć ubogo urządzonych, i cenach przystępnych. Najtaniej można przenocować w hotelikach w "gorszych" dzielnicach miast i w małych miasteczkach. Hoteliki owe, zamieszkiwane prawie wyłącznie przez krajowców, mogą zdumieć zarówno stopniem zniszczenia, brakiem jakichkolwiek mebli oprócz łóżka, jak i niskimi cenami, nierzadko trzykrotnie niższymi niż w hostalach. Nigdzie, niezależnie od standardu (a nocowałem w około pięćdziesięciu różnych miejscach) nie widziałem robactwa!
Tylko raz, i to w niezłym hostalu w samym centrum Limy, zostałem dotkliwie pogryziony prawdopodobnie przez pająka. Ślady po tym wydarzeniu miały postać bolesnych pęcherzy o średnicy przeszło 2 cm i goiły się przeszło miesiąc, ale mimo to będę się upierał, że w zasadzie insekty w hotelach peruwiańskich nie występują. Natomiast ważną informacją dla posiadaczy sprzętu zasilanego akumulatorami wymagającymi ładowania jest fakt, iż w każdym pokoju hotelowym, niezależnie od standardu, znajduje się gniazdko elektryczne na 220 V.




Uwaga! Istnieje obsługiwana w językach angielskim
i hiszpańskim, czynna przez 24 godziny na dobę
“gorąca linia” dla turystów spotykających się
z nierzetelną obsługą w hotelach, restauracjach
i agencjach turystycznych, a także z dyskryminacją
ze strony policji i innych służb:

014 (nr kierunkowy do Limy) tel. 712 994, 712809
fax 711617


Ludzie

W powyższych akapitach opisałem pewne wspólne cechy charakteryzujące warunki życia turysty na obszarze Peru. W dużej mierze zdołałem się z nimi zaznajomić już w czasie pierwszego pobytu w Limie a szczegóły uzupełniające całość tylko potwierdzały pierwsze wrażenia. Pewne niedogodności, które mogłem przewidywać po pierwszym kontakcie z tak odmienną rzeczywistością, nie zniechęciły mnie do pierwotnego zamiaru przemierzenia Peru wzdłuż i wszerz. Nabrałem apetytu na poznawanie ludzi żyjących tak pracowicie i tak radośnie. Zdumiewało mnie i zachwycało, jak wiele uśmiechu widzę na ulicach miast peruwiańskich. Ale przecież prawie połowa mieszkańców państwa nie ukończyło 18 roku życia!


Dzieci są widoczne wszędzie, w mieście i na prowincji. Prawie każda młoda kobieta poza wielkimi miastami otoczona jest ich gromadką, a najmłodsze, zawinięte w chustę, podróżuje na jej plecach. Wielokrotnie w rozmowach słyszałem: “Ja mam ośmioro” czy “Mam dziesięcioro, a jedno umarło”. Jedno z pierwszych pytań po “jak się masz?” i “jak masz na imię?” brzmi zwykle: “Ile masz dzieci?”. Peruwiańczycy kochają dzieci, uważają ich posiadanie za błogosławieństwo i obowiązek. Nie zawsze jednak potrafią zadbać wystarczająco o ich utrzymanie. O ile państwo troszczy się o wykształcenie młodych obywateli, to często one same są zmuszone do zarabiania pieniędzy na życie. Nie zapomnę beznadziejnego, żałosnego jak miauczenie opuszczonego kotka nawoływania “huevas, huevas” (jajka, jajka) siedmioletniej może dziewczynki oferującej jaja na twardo pasażerom autobusu przed odjazdem z Ayacucho. Rój dzieci z różnymi artykułami spożywczymi, czekających na postój autobusów przemierzających kraj, jest czymś naturalnym. Brązowe maluchy handlują drobiazgami w miejscach odwiedzanych przez turystów, wyciągają tandetne ozdoby i piszczą “compra mi” - kup moje! Chyba trzeba pamiętać w takim wypadku, że pół sola nie jest wielką sumą, a dla dzieciaka może oznaczać kolację.

Ciężki los czeka w Peru osoby fotografujące lub filmujące. Nie tylko dzieci, lecz i dorośli potrafią żądać zapłaty za to, że znalazły się przypadkiem w obiektywie. Lamy, przyprowadzane w miejsca turystycznie atrakcyjne, mają za zadanie właśnie zarabianie swoim wizerunkiem na właścicieli. Innym częstym zjawiskiem są pucybuci, oferujący usługę przechodniom; piechurzy w butach do wspinaczki, których się nie da wypastować, są na szczęście zwolnieni od specjalnych świadczeń. Ale ci mali przedsiębiorcy, noszący na plecach drewniane podnóżki i szczotki, nastawiają się, szczególnie w dużych miastach, na rodzimą klientelę. Otóż mieszkańcy miast peruwiańskich niezwykle dbają o buty. O ile reszta przyodziewku może pozostawiać wiele do życzenia, to buty są zawsze wyczyszczone i zapastowane, a adidasy nieskazitelnie białe. Taki styl.

Choć zdarzają się takie części miast, że przybysza witają ponure spojrzenia, zwykle Peruwiańczycy są bardzo przyjaźnie nastawieni i towarzyscy. Przysiadają się do stolików w knajpkach i zagadują, czasami chcą nawet postawić piwo. O Polsce wiedzą niewiele: wspominają Papieża oraz ... Latę i Bońka. Nauczyłem się nazwisk kilku piłkarzy peruwiańskich, aby móc się zrewanżować w takich sytuacjach. To przełamywało pierwsze lody.


Nazwiska znanych piłkarzy peruwiańskich lat siedemdziesiątych:

Hugo Sortil, Hector Cupitas, Cubillas, Rebinos, Velasquez

Na początku podróży z trudem rozróżniałem twarze krajowców, potem się już nauczyłem. Także podobieństwo sylwetek, np. dziewcząt peruwiańskich, jest zaskakujące: bardzo małe stopy i dłonie, stosunkowo krótkie kończyny i krępy tułów przy bardzo zgrabnym, choć nieco męskim sposobie poruszania się - miałem wrażenie, że widzę stale tę samą dziewczynę. Podobne do siebie są też kobiety na prowincji: przysadziste, z identycznie związanymi warkoczami, ubrane w kilka spódnic i śmieszne, baniaste kapelusze. Słyszałem anegdotę, że moda na owe nakrycia głowy zaczęła się w chwili, gdy jedna z angielskich firm dostarczyła do Peru cały transport wybrakowanych, zdefasonowanych kapeluszy.


Bezpieczeństwo

Czy Peru jest niebezpieczne? Można tak sądzić, obserwując gotową do strzału broń maszynową w rękach odzianych w bardzo tu rozpowszechnione kamizelki kuloodporne policjantów i ochroniarzy. Także rzędy beczek z piaskiem, rozstawione przy wylotach ulic w sąsiedztwie urzędów państwowych nie świadczą o politycznej stabilizacji. Z pewnością bardzo łatwo można przypłacić nieuwagę utratą pieniędzy, paszportu i bagażu, lecz nie występuje już opisywane jeszcze 5-6 lat temu zagrożenie życia czy zdrowia turystów przez bandytów lub terrorystów. Bardzo zdecydowane, brutalne środki bezpieczeństwa wprowadzone podczas prezydentury Alberto Fujimori okazały się w pełni skuteczne. Żyjąc w Peru przez parę miesięcy, kontaktując się z dziesiątkami turystów, trampów i pracujących w tym kraju Europejczyków i Amerykanów nie słyszałem o przypadku ataku na obcokrajowca w celu innym niż prosta kradzież.

W wypadku kradzieży w Limie należy zgłosić się do:

Policia de Turismo, division PNP - Jefatura,

Av.J.Prado 2465, 5to piso, San Borja, Lima

(w budynku Muzeum Narodowego)

tel: (014) 4767708
 




W Peru nie wolno poruszać się, poza Limą, bez paszportu. Jednak planując dłuższy pobyt w tym kraju, warto zrobić kserokopię paszportu i zostawić ją w Ambasadzie RP. To przyspieszy formalności związane z wystawianiem nowego lub blankietowego paszportu po utracie oryginalnego.

Metody kradzieży dokonywanych w Peru:

- kradzież portfela z kieszeni,

- wyrwanie torby z ręki,

- zerwanie lub odcięcie saszetki z szyi,

- kradzież ubrania pozostawionego bez opieki na plaży,

- kradzież torby stojącej na ziemi podczas oczekiwania np. do kasy na dworcu,

- kradzież torby lub plecaka podczas ładowania ich do bagażnika taksówki; kierowca może szybko ruszyć i uciec,



Metody oszustw dokonywanych w Peru:

- podawanie zawyżonej ceny w sklepach i restauracjach,

- narzucanie płatnego przewodnika w miejscach atrakcyjnych turystycznie,

- zawyżanie kursu dolara przy płatnościach tą walutą,

- oszustwa przy wymianie pieniędzy dokonywane za pomocą spreparowanych kalkulatorów,

Przez ponad tydzień mieszkałem w mieście Ayacucho, tradycyjnym centrum rodzimego terroryzmu, siedzibie maoistowskiego ruchu Sendero Luminoso (Świetlisty Szlak). Tam miałem okazję oglądać przygotowania do obchodów święta narodowego Peru, mającego miejsce 8. grudnia. Nic, oprócz rzeczywiście imponującej liczby policjantów i żołnierzy, nie usprawiedliwiało złej sławy tego miasta. Dalekie echa dogasającej gdzieś w amazońskiej selwie walki można było jeszcze zauważyć w prasie lokalnej, gdzie dostrzegłem komunikat policyjny: “W dniu wczorajszym w .......... policja wyeliminowała 11 terrorystów.”. To okrutna wojna - “wyeliminowanie” oznaczać tu może tylko jedno.

I jeszcze jedna uwaga ogólna nasuwa się w świetle wydarzeń w ambasadzie Japonii w Limie na przełomie lat 1996 i 1997. Poruszyły mnie one bardzo ze względu na bezpośredni (i szczęśliwie zakończony) w nich udział polskiego charge d'affaires, p. Wojciecha Tomaszewskiego, który wraz ze swoją żoną, p. Małgorzatą, pełniącą m.in. funkcję konsula, udzielił mi w potrzebie pomocy w Ambasadzie RP na ulicy Sallavery w Limie. Otóż terroryści z MRTA (Movimiento Revolutionare de Tupac Amaru) wybrali do ataku ambasadę japońską nie bez powodu.

Ambasada Rzeczypospolitej Polskiej w Peru:

Avenida Sallavery 1978,

180174 Miraflores, Lima,

PERU

tel. (014) 713920, 713925

                                                                                

Wszak to właśnie "japonizacja życia" przyczyniająca się w ostatnich latach do rozwoju cywilizacyjnego Peru wzbudza tak wiele krytyki ugrupowań opozycyjnych. Jednak pomijając fakt, iż Japonia wspierając "ubogich krewnych", których widzi w Peruwiańczykach, znalazła wspaniały rynek zbytu na towary używane (a często zużyte), trzeba docenić wpływ japońskiego etosu pracy, który przeniknął do środowisk miejskich Kraju Słońca. Ci ludzie chcą pracować, chcą zarabiać, bogacić się i kupować towary. Czy można wyobrazić sobie lepszą motywację? Siła gospodarki Peru zwiększa się więc z roku na rok, rynek towarów konsumpcyjnych jest zaskakująco bogaty, poziom usług turystycznych rośnie ściągając dziesiątki tysięcy zamożnych turystów... A właśnie przemysł turystyczny jest najszybciej rozwijającą się gałęzią gospodarki tego kraju.


Turystyka

Cudzoziemcy, przeważnie młodzi ludzie z plecakami, giną w masie mieszkańców Limy, są jednak doskonale widoczni na szlakach wiodących przez wspaniałe, niezwykłe i liczne świadectwa potęgi dawnych kultur. Niełatwo spotkać w Peru rodaka; wg danych ambasady Peru w Warszawie w 1996 r. odwiedziło to państwo nie więcej niż 450 osób z Polski. Na trasie spotykałem przede wszystkim Amerykanów, Niemców i Brytyjczyków, nie brakowało również przedstawicieli Nowej Zelandii, Brazylii, Austrii, Holandii... Stolicą turystyczną jest oczywiście Cusco - miasto, które ze względu na swą nadzwyczajną historię i nagromadzenie wspaniałych zabytków kultury materialnej wymaga osobnego opisania.


Najpopularniejsze i polecane pasażerskie firmy przewozowe:

Ormeño, Molina, Mariscal Caceres, Vulcano, Cinco, El Dorado, Alausi, Turismo Central, Estrella Polar, Chinchaysuyo, Liva, Chimbote

Towarzystwa lotnicze:

Faucett, Aerocondor, AeroPeru, Expreso Aereo.

Nie tylko jednak poznawanie historii może być ciekawe w Peru. Ten kraj oferuje turystom wspaniałe, długie i piaszczyste plaże, olbrzymie fale wspaniale nadające się do surfingu, bystre rzeki dla amatorów canioningu i raftingu, zróżnicowane pod względem trudności trasy wysokogórskie i ośnieżone szczyty do zdobywania i zjeżdżania na nartach, czynne wulkany, odwieczną dżunglę z egzotycznymi, nierzadko niebezpiecznymi zwierzętami, ciepłe źródła i oazy medycyny ludowej, bogatą i różnorodną kuchnię... Istniejące w każdym większym mieście przedsiębiorstwa turystyczne oferują swoje usługi w zakresie organizacji zwiedzania i czynnego wypoczynku.

Każdy może wybrać coś odpowiedniego dla gustów i kieszeni - wycieczki samolotowe lub autokarowe, wyprawy w góry i w dżunglę, imprezy o różnych standardach i czasach trwania. Ja zdecydowałem się na zwiedzanie samodzielne, dołączając się do większych grup tylko z konieczności.


III. Podróż

Z Limy do Huancayo

Podróż po Peru zaczyna się zwykle od Limy, a to ze względu na lotnisko międzynarodowe im. Jorge Chaveza, powiązane z całym światem siecią regularnych rejsów. Pierwszy etap - z Limy do Huancayo - zamierzałem przebyć pociągiem, słynną transandyjską koleją Ernesta Malinowskiego. Spóźniłem się jednak na pociąg. O dobre dwa lata. Ze względów ekonomicznych zawieszono przewozy pasażerów, pozostawiając jedynie krótką trasę wycieczkową na odległość ok. 80 km od Limy, do miejscowości San Bartolome.


Pojechałem więc autobusem, za 30 soli. Asfaltowa szosa wiedzie wzdłuż linii kolejowej, więc bez kłopotu mogłem obserwować wąską kreskę torów biegnących po zboczach coraz bardziej stromościennej doliny rzeki Rimac. Tory znikały w dziesiątkach tuneli i przemykały się po kratownicach mostów przerzuconych nad jarami i przepaściami, uzmysławiając nadludzki wysiłek jego projektantów i budowniczych. Prace, prowadzone w swej znacznej części na wysokości powyżej 3000 m, w wybitnie nieprzyjaznej człowiekowi suchej i kamienistej krainie, w chłodzie przenikliwego wiatru wiejącego od ośnieżonych szczytów, przyniosły sukces: połączenie kolejowe pomiędzy wybrzeżem oceanicznym a andyjskimi kopalniami rozmaitych surowców przemysłowych oraz płaskowyżem, stanowiącym spichlerz Peru.  https://youtu.be/NYsjZ1MyGTo




Najwyższa stacja kolejowa na świecie na przełęczy Ticlio pomiędzy Limą a La Oroyą położona jest na niedostępnej, zdawałoby się, dla kolei żelaznej wysokości 4818 m!
Wierzę, że zgodnie z inicjatywą znanej dziennikarki, Elżbiety Dzikowskiej, na tej właśnie przełęczy stanie w marcu 1999 r. pomnik naszego sławnego, choć ciągle niedocenianego rodaka.


W Ticlio niezwykle serdecznie przyjęła mnie na nocleg rodzina miejscowego sklepikarza.









Ciekawostką, którą zaobserwowałem podczas tego pierwszego przejazdu, a później wszystkich następnych podróży z okien autobusu lub pociągu jest szczególna praktyka stosowana przy budowie domów na prowincji i przedmieściach większych miast; otóż nowe domostwa, budowane najczęściej z dużych pustaków lub własnym przemysłem ulepionych albo wyciętych z błota i gliny cegieł, stawiane są zwykle obok budynków już “zużytych”, starych i rozpadających się, a nie na ich miejscu.
Nieotynkowane i wyposażone w nieliczne okna w metalowych zardzewiałych ramach budynki z reguły nie są zwieńczone dachem, lecz co najwyżej betonową podłogą następnej, niewybudowanej jeszcze kondygnacji i koroną pozostawionych bez wykończenia pogiętych drutów zbrojeniowych. Prawdopodobnie chodzi o sprawy podatkowe, bo od nieukończonej inwestycji podatku się nie płaci... Pozostaje wrażenie, że Peruwiańczycy budują swoje od nowości zaniedbane domy wśród ruin, w głębokiej pogardzie mając zarówno poczucie estetyki, jak i zasady sztuki budowlanej. 

Naturalnie, można spotkać zabudowania ładne, wykończone i sprawiające nawet na europejski gust miłe wrażenie, ale dotyczy to przede wszystkim miejsc turystycznie popularnych, a więc zamieszkanych przez stosunkowo bogatszą część społeczeństwa. Pewien wpływ ma też trwałość użytych materiałów budowlanych; tam, gdzie możliwe było budowanie z kamienia przetrwało wiele budynków wykonanych dawno, lecz daleko solidniej  niż współcześnie. Prawdziwe pałace, wielkie i nowoczesne, otoczone ochroniarzami i murami z drutem pod napięciem są natomiast czymś naturalnym w najbogatszych dzielnicach Limy.

Do innych urozmaiceń, jakie mogą spotkać turyści podróżujący autobusem, są oratorskie występy studentów wracających do rodzinnych domów. Wygląda to mniej więcej tak: chłopak lub dziewczyna stojąc na początku autobusowego przejścia rozpoczyna w pewnym momencie przemowę. Jest to wspaniały popis elokwencji: z odpowiednią modulacją, przechodzeniem od szeptu do krzyku, zawieszaniem głosu... Treść takiego przemówienia zawiera przedstawienie dotychczasowego życia mówcy, zarys jego obecnych zajęć podczas studiów i korzyści, jakie społeczeństwo peruwiańskie odniesie z posiadania wykształconego obywatela. Z kolei następuje opis trudności finansowych studenta, przegląd wysokości cen mieszkania, żywności i opłat za studia, po czym przemawiający wyjmuje np. torbę cukierków i częstuje nimi po kolei pasażerów, zbierając w zamian datki. Czasami zaśpiewa piosenkę. Zapewniam, że zarabiający w ten sposób studenci nie przyjeżdżają do domu z pustymi kieszeniami. Spotkałem się z zadziwiającą hojnością moich współpasażerów, niezależnie od widocznych oznak statusu finansowego.




Dojechałem do Huancayo, bilet na komfortowy autobus kosztował 20 soli. W pierwszej chwili - konfuzja. Wylądowałem w biednej dzielnicy, przepełnionej straganami, ubranymi w łachmany ludźmi, cuchnącej i nieprzyjaznej. Dopiero po chwili zacząłem dostrzegać Indian w tradycyjnych wełnianych strojach i czapeczkach. Mimo lekkich objawów choroby wysokościowej (to ponad 3000 m npm.) natychmiast zauważyłem siedzącą w jednej z bram starą Indiankę z workiem liści koka. Zakupiłem 100 gr. za 1 sola - i zostałem uraczony niespodziewanie wielką torbą suchych liści. Po obiedzie i pastylce coraminy (lekarstwo do ssania polecane jako środek wzmacniający) oraz koce, zaparzonej jak herbata, przykre walenie serca i miękkość w nogach przeszły a ja mogłem zatroszczyć się o nocleg.  Hostal był przy głównej ulicy, z okna na drugim piętrze rozciągał się widok na dachy okolicznych domów - pordzewiała blacha, resztki zbrojeń, plątanina przewodów i sznurów z suszącym się praniem. Spałem dobrze.







                                                   Ayacucho i okolice

Następnego dnia, za 13 soli, byłem już w Ayacucho (Ajakucio - miejscowi wymawiają bardzo miękko) http://youtu.be/yQD7x_pj5nA. Spodziewałem się odnaleźć podobną dziurę, jak Huancayo, i zostałem przyjemnie zaskoczony. Miasto czyste, ładne, wyposażone w aż 33 zabytkowe kościoły! W ciągu kilku dni zwiedziłem wszystko, co było do zwiedzenia: głównie kościoły, w tym najstarszy, z XVI. w., pod wezwaniem Św. Krzysztofa, i uliczne targi. Po raz pierwszy gościłem w peruwiańskim domu, zaproszony przez znajomego znad butelki piwa w okolicznej knajpce. Poznałem jego rodzinę, mówiącą dużo w niezrozumiałym dla mnie jeszcze w pełni języku castellano oraz piękną, zieloną, gadającą papugę, która od razu mnie polubiła.


Ayacucho jest miastem uniwersyteckim. Jedna z najstarszych uczelni w Peru, Uniwersytet San Cristobal de Huamanga, przyczynia się do stworzenia bardzo młodzieżowego obrazu miasta. Godłem Uniwersytetu jest płaskorzeźbiona w kamiennej ścianie dziedzińca postać człowieka przenoszącego dziecko przez wodę. Można by sądzić, że to Święty Krzysztof, patron uczelni, gdyby nie świadomość, że twórcą wizerunku był rzeźbiarz z ludu Wari, żyjący w wiekach na długo poprzedzających przybycie Hiszpanów do Ameryki Południowej.


Zwiedzałem zrekonstruowane osiedla i cmentarzyska Wari w okolicach Ayacucho (http://youtu.be/hB71MPAv_ss), wskazywały one na wysokie umiejętności budowniczych tej kultury. Do najciekawszych obiektów zaliczyłbym wielokondygnacyjne grobowce wodzów ludu Wari oraz wioskę, która w całości mieściła się w długim, krytym strzechą (chyba?) budynku, którego jedyna kondygnacja wymurowana została z niewypalanych glinianych cegieł i pobielona.

Uczniowie licznych szkół, ubrani w jednakowe granatowe swetry i spodnie (lub spódniczki) w określonych porach dnia przeważają na uliczkach otaczających typowy dla pohiszpańskich miast Plaza de Armas. Na placu tym, jak wielu innych miastach Peru, stoi pomnik generała Antonio Jose Sucre, który obok innych przywódców antyhiszpańskiego powstania z początku XIX w., Simona Bolivara i Jose San Martina, jest bohaterem narodowym państw tego regionu.

Z Ayacucho wiąże się w znaczący sposób część historii Republiki Peru. W dniu 8 grudnia 1824 r. na łąkach niedalekiej wioski Quinua rozegrała się bitwa pomiędzy broniącymi dostępu do miasta wojskami Republiki pod dowództwem generała Sucre a armią rojalistów. Zwycięstwo republikanów upamiętnione jest ogromnym obeliskiem wystawionym w miejscu zmagań. Co roku w rocznicę bitwy odbywa się tam gigantyczna fiesta.



***
W czasie pobytu w Ayacucho, który traktowałem jako okres aklimatyzacji na śródandyjskim altiplano, wybrałem się do opisywanej w przewodniku świątyni inkaskiej w odległym o kilkadziesiąt kilometrów miasteczku Vilkashuaman. Trząsłem się mikrobusem przez kilka godzin w fatalnych warunkach, bo odstępy między siedzeniami w japońskich samochodach i autobusach projektowane są dla osób raczej nikczemnego wzrostu, i dojechałem do osiedla położonego w górach. Jak mogłem ocenić później, było dość typowe: Plaza de Armas, tzn. rynek, okolony piętrowymi i parterowymi domami spośród których wyróżniał się otoczony workami z piaskiem, pomalowany na zielono posterunek policji, i kilka brukowanych uliczek kończących się po kilkudziesięciu metrach.

Od razu zauważyłem biały kościół wybudowany na solidnym, kamiennym fundamencie. Po bliższych oględzinach rozpoznałem charakterystyczny motyw tworzony przez zarysy dokładnie obrobionych kamieni: fundamentem kościoła okazała się inkaska świątynia (Templo del Sol y del Luna - Świątynia Słońca i Księżyca), wyburzona do poziomu ok. 5 m nad ziemią! Hiszpańscy kolonizatorzy pozostawili ślad swojej dominacji (http://youtu.be/wlOX_-xY5AQ).







Na szczęście nie zniszczyli wszystkiego. W odległości ok. 50 m zachowała się budowla w kształcie piramidy, z charakterystyczną bramą w kształcie trapezu, służąca w odległej przeszłości inkaskim notablom jako platforma obserwacyjna podczas ceremonii religijnych odbywających się na dziedzińcu świątyni. O przeznaczeniu piramidy świadczy blok wykutego w kształcie siedziska kamienia, nazywanego krzesłem Inki.



Niezwykle niesmaczny, ale za to drogi obiad zjadłem w knajpce na rynku i pokrzepiony udałem się pieszo w kierunku Łaźni Inków, znajdującej się według informacji uzyskanej od brodatego (rzadkość!) tubylca w odległości 3-4 godzin. Po 5 godzinach marszu spostrzegłem, że zapadł zmrok i z radością wyciągnąłem się w śpiworze na zboczu góry, które starałem się pokonać. Rekompensatą za mało komfortowy nocleg było piękne, wygwieżdżone niebo, na którym pierwszy raz w życiu mogłem dostrzec Krzyż Południa, oraz kolorowy wschód słońca, nasuwający na myśl określenie “różany poranek”.



Do jeziora Vischongo (właściwie zarośniętego trzciną zalewu) z Łaźnią Inków dotarłem około godziny 10. Po drodze musiałem zjechać na spodniach z całkiem stromej góry, kręcąc christianie pomiędzy wielkimi na dwa metry, najeżonymi kolcami kaktusami oraz przeprawić się przez rwącą, głęboką do pół uda rzekę. Taka przeprawa nie jest łatwa! Kamienie są śliskie, prąd silny, a strach przed zamoczeniem w lodowatej wodzie sprzętu wideo wręcz paraliżuje. Nad samym jeziorem spędziłem wiele czasu balansując z ciężkim plecakiem na grzbiecie po kamieniach rzuconych byle jak w bagienko o cienkiej powłoce trawy umiejscowione pomiędzy wysoką skałą a brzegiem wody. Tylko raz odstęp pomiędzy kamieniami okazał się zbyt duży, a i to wpadłem w czarną, lepką maź nie głębiej, niż za kolano. Następne niepowodzenia związane były z brakiem żywej duszy, której by się można zapytać o inkaskie zabytki. Nie znalazłem więc ani opisywanego w przewodniku tzw. kamienia inicjacyjnego z wyżłobionym w kształcie węża kanalikiem odpływowym, ani endemicznych krzewów piña Raymondi, o których obecności w tym miejscu przekonywał mnie poznany w Ayacucho nauczyciel historii miejscowego gimnazjum.


Zrujnowane pozostałości po inkaskich budowlach zaspokoiły jednak moje ambicje historyczne i mogłem udać się w drogę powrotną, poprzez kępy drzew eukaliptusowych o zielono-niebieskawej barwie, które choć przywiezione z Australii dopiero w XIX w., doskonale zadomowiły się na skalistym gruncie. Symbioza jest pełna: korzenie tych drzew doskonale utrzymują i wiążą masę skalną, przyczyniając się do powstrzymywania erozji gruntów.
W pamięci utkwiła mi wioska Pomacocha, przez którą przemaszerowałem idąc w ciągu następnych godzin w kierunku szosy do Ayacucho. Prawdziwy, pohiszpański kościółek z XVIII wieku, z wyraźnymi śladami braku remontu w ciągu ostatnich dwu stuleci, ze ścianami popękanymi i obrośniętymi mchem zauroczył mnie kompletnie. Wrażenie pogłębiła kukurydziana chicha, którą poczęstowali mnie miejscowi gospodarze świętujący wesele swoich dzieci w jednym z sąsiednich domostw. Do mojego hostalu w Ayacucho wróciłem w końcu późną nocą przygodną ciężarówką, stojąc przez kilka godzin i trzymając się obiema rękami drewnianego drąga zamocowanego wzdłuż platformy trzęsącego się pojazdu.
W ciągu kilku poprzednich, słonecznych dni nabawiłem się przykrej i dość bolesnej dolegliwości: spierzchły mi usta. Popękane wargi goiły się potem przez przeszło miesiąc, pomogło dopiero częste popijanie soku z papai, dostępnego w Peru wszędzie i uznawanego za panaceum. Uwaga! należy używać kremów!

Uznałem, że jestem już zaaklimatyzowany na tej wysokości, znacznie przewyższającej szczyty Tatr. Jednak pomimo, że przebywałem tak wysoko już przeszło dwa tygodnie, wciąż zauważałem szybkie pojawianie się zadyszki przy forsownym marszu i wrażenie braku powietrza. Czasami budziłem się w nocy czując, że się duszę, i dopiero kilka głębokich oddechów pozwalało mi oddać się z powrotem odpoczynkowi. Lecz nie mogłem już dalej czekać w przyjaznym Ayacucho.

Rankiem udałem się do miejsca, z którego odjeżdżały autobusy w kierunku Cusco. Przed siedzibą firmy przewozowej Ormeño, przechadzając się po niezwykle zakurzonej, wyboistej ulicy, spotkałem dwóch młodych ludzi, Austriaków z Grazu, Rudiego i Richarda. Jadąc do etapowego miasta Andahuaylas razem podziwialiśmy wspaniały krajobraz: rozległe jary wrzynające się między różnokolorowe, z przewagą czerwonych, skały z andenitu.


Właśnie andenit stanowi główne tworzywo, z którego zbudowane są Andy. Warstwa gleby w tych bardzo młodych w kategoriach geologicznych górach jest płytka, stąd głównymi przedstawicielami flory poza miejscami przekształconymi w następstwie działalności ludzkiej są kaktusy i trawy rozmaitego typu. Posuwając się na południe z radością przyjęliśmy zmianę krajobrazu: wjechaliśmy w obszar pokryty namiastką lasu deszczowego. Niespodziewanie liczne siedziby ludzkie miały postać chat zbudowanych z bambusowych tyczek i pokrytych strzechą, a przydomowe ogrody mieniły się barwami kwiatów i dojrzewających owoców - bananów, papai, pomarańczy... Droga zmieniła się w błotniste bajoro. Pod wieczór, po 15 godzinach jazdy, dojechaliśmy jednak do celu podróży i w dość spartańskich warunkach, ale za to tylko po 5 soli od osoby, dotrwaliśmy ranka w hotelu.


Rano okazało się, że moi towarzysze dysponują biletem tylko do miejsca, w którym aktualnie byliśmy. Ja kupiłem bilet docelowy do Cusco jeszcze w Ayacucho. Nie udało nam się załatwić dodatkowych miejscówek, a następny autobus był przewidziany dopiero na jutro. Rozstaliśmy się więc. Dojechałem do zadbanego miasteczka Abancay, gdzie przesiadłem do kolejnego autobusu. Tę drogę odczułem boleśnie. Ponieważ moje miejsce do siedzenia wypadło na samym tyle pojazdu, przez kilka godzin rzucało mną pod sufit na licznych kamieniach i dołach. Poczułem się pod koniec mocno nieswój, dziwne uczucie w okolicach nerek zaniepokoiło mnie. Jakoś dojechałem, ale wychodząc z autobusu nie czułem się najlepiej. W Cusco znalazłem pierwszy lepszy hostal - za 12 soli - i przenocowałem w wilgotnej, zatęchłej pościeli. Dopiero rano, po przeniesieniu się do hostalu oferującego znacznie lepsze warunki, poczułem pełnię satysfakcji: znalazłem się przecież w stolicy Imperium Inków, legendarnym, mistycznym Cusco!


IV. Historyczny kapitał Peru – rejon Cusco

Cusco

Nazwa miasta może być pisana rozmaicie: Cusco, Cuzco, Kosko, a nawet Qusqo i Qosqo. W całym Peru pisownia nazw geograficznych jest traktowana bardzo dowolnie. Mój hostal – El Procurador na Calle Procuradores, wąziutkiej uliczce odchodzącej od Plaza de Armas, za 8 USD za dobę oferował łóżko na zbiorowej sali (urzędowałem w niej jednak zupełnie sam), prysznic z ciepłą wodą oraz śniadanie. Luksus! Pławiłem się w nim z dużą przyjemnością.

Na początek zaopatrzyłem się w rzecz w Cusco najważniejszą: w bilet na zwiedzanie najważniejszych zabytków. Boleto turistico – tak się on nazywa – kosztuje 10 USD (płaci się w solach wg aktualnego kursu) i umożliwia wstęp do następujących obiektów: Katedry, kościoła Santo Domingo (zbudowanego na fundamentach tzw. Koricanchy, inkaskiego złotego skarbca), galerii sztuki San Blas, muzeów Historycznego (Museo Historico Regional), Sztuki Religijnej oraz Muzeum Św. Katarzyny (Museo Santa Catalina, dawna inkaska Świątynia Kobiety Wybranej), szeregu twierdz i świątyń w okolicach Cusco – Sacsayhuaman, Pisac, Ollantaytambo, Tambomachay, Piquillacta, Kenko i Puca Puccara, jak również wioski Chinchero z jej słynnym targiem.


Na zwiedzenie tylko tych najważniejszych miejsc należy zarezerwować nie mniej niż 7-8 dni. Tuż koło Cusco leży potężna twierdza Sacsayhuaman, zbudowana z olbrzymich bloków kamienia (http://youtu.be/WasXHonR4UM). Najdalej położonym obiektem jest Ollantaytambo, w odległości ok. 85 km od Cusco. Tak, jak w przypadku bliżej położonych Pisac, Chinchero i Piquillacty, należy skorzystać bądź z usług jednego z licznych biur podróży, bądź też z mikrobusów jeżdżących w różnych kierunkach za stosunkowo niewielką opłatą. Informacje na temat miejsca odjazdu są dostępne w recepcji każdego hostalu. Recepcjoniści z dużą dokładnością narysują na planie miasta, jak dojść do właściwego przystanku.




Wrażenia, które odcisnęły się w mojej pamięci, są niełatwe do opisania. Obcowanie z dziełami architektury i sztuki tak dalece odmiennymi od naszych, a jednocześnie owianymi mgłą tajemnicy i egzotyki, w połączeniu z niewątpliwym wysiłkiem fizycznym potęgowanym przez niedomagania spowodowane znaczną wysokością, stworzyło konglomerat impresji ukazujących się oczom duszy do dziś, często w zupełnie niespodziewanych momentach.


Przewijają się przez pamięć obrazy Koricanchy – zamkniętych ramami katolickiej świątyni inkaskich sal, świętych miejsc, skarbców zbudowanych z dokładnie przylegających do siebie, obrobionych kamieni. Wyłania się spośród zieleni imponujący fronton Sacsayhuaman, fortecy wybudowanej nadludzkimi chyba siłami w pięciu poziomach megalitycznych bloków.





















Powraca wspomnienie świątyni Kenko, jej systemu korytarzy wyciętych w skale i wielkiego, poświęconego Ziemi, obelisku, a natychmiast potem ruin Tambomachay, zwanych Łaźnią Inki, oddających w mistyczny sposób znaczenie przypisywane przez Inków wodzie jako symbolowi czystości. Nie wspomnę o ludowym targu w Chinchero, gdzie nabyłem za marne 8 soli oryginalną samponię, jeden z instrumentów tworzących charakterystyczne brzmienie andyjskiej muzyki.


Przy ruinach fortecy Puca Puccara niespodziewanie wdałem się w rozmowę z pasterką alpak – pięknych zwierząt z rodziny wielbłądów, obrośniętych niesamowita ilością wełny. Malutka kobiecina o pomarszczonej twarzy, ubrana oczywiście w tradycyjny strój, przędła przy okazji wspaniałą alpakową wełnę przy pomocy prehistorycznego bączka. W tym świecie czas stanął w miejscu tysiąc lat temu! Kobiety przędące i tkające metodami sprzed stuleci spotykałem jeszcze nieraz na trasie, a całą rodzinę wielbłądowatych, żyjącą w Peru – że wymienię jeszcze lamy, guanako i wigonie (wikunie) – podziwiałem często.

Nie mogę pominąć w opisie olbrzymich założeń mieszkalno-obronnych w Pisac i Ollantaytambo, położonych w żyznej i zielonej Świętej Dolinie Inków. Lud, który stworzył tak kompletne pod względem użyteczności miasta, zasługuje na prawdziwy szacunek. Samowystarczalne i bezpieczne dzięki swoim tarasom uprawnym i wysoko na stromych zboczach położonym spichrzom osiedla dają pojęcie o niezwykłym stopniu organizacji inkaskiego społeczeństwa i twierdząco odpowiadają na pytanie, czy zarządzanie wielkim organizmem państwowym było realne w ówczesnych warunkach. Pisac składa się z zespołu świątyń, fortalicji i puebla. W Ollantaytambo, mieście nieco bardziej zintegrowanym i najdłużej zamieszkiwanym przez oryginalnych Inków, zwraca uwagę ołtarz w założeniu świątynnym. Sposób ustawiania wielkich kamiennych elementów ołtarza pochodzi z czasów o wiele poprzedzających epokę inkaską i jest porównywany z formą budownictwa znaną z Tihuanaco w Boliwii, położonej o dobre pięć setek kilometrów stąd świątyni kultury prekolumbijskiej, legendarnej kolebki ludów płaskowyżu. Oba ostatnie miasta pełniły jednocześnie funkcję obserwatoriów astronomicznych, w których kapłani obserwując niebo ustalali daty zasiewów i zbiorów.







Zanim uporałem się z wszystkimi tymi turystycznymi rarytasami, odwiedziłem też mniej znane z punktu widzenia turysty miejsca: pałac Manco Capaca, jednego z potężnych władców Imperium Słońca, uwiecznionego pozłacanym pomnikiem; kościół La Compañía de Jesús ze wspaniałymi, renesansowymi rzeźbami i kolumnami; sąsiadujący z nim bogato zdobny budynek dzisiejszej uczelni, w którym Hiszpanie więzili przed okrutną egzekucją (przez rozerwanie końmi) słynnego wodza inkaskiego powstania, Tupaca Amaru; ulice Inca Roqa i Loreto (Intikalli)), hiszpańskie w górnej części znajdujących się na nich domów (charakterystyczne, malowane na niebiesko balkony) i inkaskie w dolnej... Inkaskie przez niepowtarzalne, wspaniałe kamienne ściany, wzniesione bez użycia zaprawy z głazów ociosanych tak dokładnie, że nie tylko czubka noża, ale nawet kartki papieru nie można pomiędzy nie włożyć! Kamienie te były obrabiane prawdopodobnie przez docieranie twardszym materiałem (obsydianem) na kształt pasujących do siebie wzajemnie wielościanów o prostopadle ustawionych sąsiednich krawędziach. Widoczna w murze część kamienia ma zwykle cztery ściany i kąty proste, lecz na ulicy Hatunrumiyoc wzbudza podziw oglądających ogromny, wbudowany w jeden z domów monolit wycięty właśnie w wyżej opisany sposób w aż dwanaście kątów.

Po tak wielkiej dawce zwiedzania z przyjemnością można spędzać wieczory w licznych restauracjach, pubach i dancingach, popijając piwo i pisco sour – miejscową wódkę z winogron przyrządzoną w specyficzny sposób z białkiem jajka i cytryną. Można też dalej spacerować – szczególnie polecam pełną uroku uliczkę San Blas i okolice katedry, na której tyłach leży tzw. Palacio i niezwykła uliczka Siete Culebras (Siedmiu Pisuarów).



Droga Inków (Inca Trail)


Każdy, kto odwiedza Cusco, jest wręcz zobowiązany do wizyty w Machu Picchu, niesamowitym, onieśmielającym Zaginionym Mieście Inków. Ta nigdy nie zdobyta górska twierdza, spełniająca jednocześnie rolę dużego miasta (do 10 000 mieszkańców!) oraz sanktuarium kultu religijnego i siedziby inkaskiego wodza, zostało odkryte przez białych ludzi dopiero w 1911 r. Bingham Hiram, amerykański naukowiec szukający ostatniej stolicy Inków, Vilcabamby, otrzymał od jednego ze znajomych mu osadników o nazwisku Melchor Arteaga, informację o tajemniczych ruinach znajdujących się nieopodal Cusco. Można sobie wyobrazić, że Amerykaninowi zaparło dech, gdy ujrzał owe ruiny.

Właściwie droga z Cusco do Machu Picchu sama w sobie mogłaby stanowić kanwę długiej opowieści. Oczywiście, można do zaginionego miasta Inków dotrzeć komfortowo i wygodnie, luksusowym pociągiem tren de turismo, a później autobusem. Jednak znaczna część turystów wybiera trudniejszą Drogę Inków.

Tradycyjnym sposobem dotarcia do początku Drogi Inków (Inca Trail lub Camino Inca), wybrukowanego wielkimi, płaskimi głazami szlaku górskiego, stanowiącego tradycyjną drogę pierwotnych mieszkańców Machu Picchu, jest zwykły, pozaklasowy pociąg wyruszający z Cusco i docierający wzdłuż rzeki Urubamby aż do miasta Quillabamby. Należy wysiąść na 88 kilometrze tej drogi i dalej udać się pieszo. Ja wybrałem nieco dłuższy wariant.

  





Mikrobus czekał o 7.30 na Plaza de Armas. W ciągu piętnastu minut grupa była już w komplecie. Przedstawiliśmy się sobie i ruszyliśmy w kierunku Świętej Doliny Inków, rozciągniętej wzdłuż rzeki Vilcanota. Miasto Urubamba, od którego nazwę bierze dalszy odcinek rzeki, posiada typowy rynek z kościołem i okazałym pomnikiem kaczana kukurydzy. Nie jest to jedyny w tych okolicach wyraz czci i szacunku dla tej wydajnej i mało wymagającej rośliny. Po krótkim postoju ruszyliśmy w głąb doliny, minęliśmy wznoszące się wysoko w górę tarasy Ollantaytambo i dojechaliśmy po bezdrożach do w przybliżeniu siedemdziesiątego szóstego kilometra torów, do miejscowości Chilca. Klasyczna trasa jest polecana od 88. kilometra trasy kolei.




Nałożyliśmy plecaki i ruszyliśmy. Przed nami była około pięćdziesięciokilometrowa trasa, obfitująca we wspaniałe widoki, egzotyczną roślinność, mijająca górskie twierdze i prześlizgująca się po przełęczach o wysokości powyżej 4 000 m.
https://youtu.be/ttQadX_F7UA




Mówi się, że Inkowie nie znali koła. Ja nie wiem, czy je znali, czy nie. Jednak jestem przekonany, że jeżeli by nawet znali, i tak nie mogliby go zastosować w tych najdzikszych i najtrudniej dostępnych górach, jakimi są Andy. Tam po prostu nie ma kawałka równego miejsca!. Jedynie na grzbiecie własnym lub jucznych zwierząt można przewozić towary i wiadomości. Żaden pojazd nie wytrzymałby morderczej drogi przez zbocza o wielkim nachyleniu, złomy skalne, wypełnione rwącymi strumieniami jary.



Sprawne poruszanie się po tym terenie wymaga niemałych kwalifikacji. Na pewno posiadali je inkascy gońcy, którzy trenowani od maleńkości potrafili biec przez cały dzień z zapamiętanymi wiadomościami. Domniemuje się, że właśnie ta specyficzna poczta umożliwiała zarządzanie imperium Inków. Na jej potrzeby zbudowano – prawdopodobnie ogromnym nakładem niewolniczej pracy ludów podbitych – sieć dróg, przecinających andyjskie pasma w różnych kierunkach. Drogi te, często przybierające postać schodów i tuneli, zbudowane z płaskich głazów i szerokie na 1 do 1,5 metra, łączyły osiedla tworzone w celu obsługi często wymieniających się kurierów i utrzymania ciągłości poczty. Takie osiedle, zwane tambo, było w zasadzie samowystarczalne; posiadało własne tarasy uprawne, spichlerze, zakłady rzemieślnicze, mury obronne i świątynie. Z czasem mogło stać się nawet centrum administracyjnym w regionie. Ruiny tambos, rozsiane wzdłuż trasy Inca Trail, dają wyobrażenie o skali przedsięwzięć mających na celu zagospodarowanie niegościnnych terenów.



Jednym z nich jest Patallacta, kompleks obronno-administracyjny, wyposażony nawet w półokrągłą świątynię słońca. Dopiero w ostatnich latach, przy bardzo aktywnej współpracy naukowców brytyjskich, okoliczni mieszkańcy zdecydowali się wspólnymi siłami odbudować inkaskie kanały irygacyjne. Dzięki temu nieurodzajny przez ostatnie wieki region, który w czasach świetności Imperium zaopatrywał w płody rolne zarówno Cusco, jak i Machu Picchu, będzie mógł odzyskać swój rolniczy charakter.



Po minięciu tarasowych pól Patallacty weszliśmy na słynny szlak Drogi Inków. Kamienna ścieżka wiodła wzdłuż strumienia Cusichaca. Po około sześciu godzinach dość lekkiego marszu dotarliśmy do szkoły we wsi Wayllabamba, gdzie rozbiliśmy swoje namioty i zjedliśmy przygotowaną przez przewodników kolację. Mimo wrażenia całkowitego oderwania od współczesnej cywilizacji coś się tutaj nie zgadzało: na strzesze kurnej chaty murowanej z nieobrobionego kamienia odcinały się błyszczącą ramką baterie słoneczne. 



Rano – nieszczęście. Droga Inków słynie z częstych i długich słot, zwłaszcza w porze deszczowej przypadającej na zimowe według europejskiego czasu miesiące. Był grudzień. Uczestnicy treku, którzy rozbili swoje namioty na najrówniejszym, niżej położonym kawałku gruntu, wypłynęli rano na swoich karimatach. Woda w ich namiotach sięgała piętnastu centymetrów i od rana mieli do niesienia o kilka kilogramów więcej. Ja miałem szczęście, ponieważ filmując drogę spóźniłem się z wyborem miejsca pod namiot i pozostało dla mnie tylko niewielkie, nierówne wzniesienie... Dlatego z niezmąconym spokojem mogłem rano obserwować walkę baranów, którą zorganizowali najmłodsi mieszkańcy wsi.





Towarzysze podróży



Z dużym sentymentem wspominam uczestników marszu przez andyjskie rumowiska. Tina – malutka, grubiutka blondyneczka, w ciągu roku sprzątająca promy obsługujące duńskie porty, a w wakacje krążąca po najdzikszych częściach świata. Jeff, zawsze uśmiechnięty i zawsze pierwszy na trasie czterdziestolatek z Nowego Jorku; jego widok nasuwał mi nieodparcie obraz Foresta Gumpa. Dan, błyskotliwie inteligentny student z Kalifornii który wiedział wszystko, wspaniale demonstrujący różnice w sposobie latania pomiędzy kondorem a orłem białogłowym. Dave, który zdawał się być już wszędzie. Andrew z Londynu (bardzo podkreślał, że nie mówi cockneyem, bo pochodzi z południowej części miasta, ale i tak z trudem rozumiałem jego nie znającą końcówek angielszczyznę), i dwóch jego rodaków z okolic Birmingham, młodych entuzjastów paramilitarnych przedsięwzięć. Zwykle z tyłu podążała para z Berlina (Wschodniego), chyba nie najlepiej znosząca podróż. Z nimi jedynie ja nawiązałem jakiś bliższy kontakt, może przez powinowactwo warunków niedawnej przeszłości obu krajów. I wreszcie przewodnicy pod wodzą Pedra, 22-latka o spojrzeniu i przezorności człowieka, który dużo przeżył. Jego wezwanie w języku keczua „acucho” – idziemy, do dzisiaj brzmi mi w uszach.


Pominąwszy krajowców, którzy tu po prostu zarabiali pieniądze, stanowiliśmy grupę dość jednolitą: po prostu chcieliśmy iść coraz dalej i widzieć coraz to nowe rzeczy.



No więc szliśmy przez złomy skalne, wspinaliśmy się na kolejne podejścia. Minęliśmy odcinek górskiego lasu deszczowego, w którym deszcz pada, nawet jeżeli niebo jest czyste. Około południa osiągnęliśmy najwyższą przełęcz na trasie: Warmiwanusqa o wysokości 4.200 m. Zimny wiatr nie odstraszał nikogo od przyjemności opalania się. Po dwóch dniach marszu skóra na moim czole, najbardziej wystawiona na działanie promieni słonecznych w przejrzystym powietrzu, jest twarda jak skorupa. Staram się nosić czapkę, ale jest już za późno. W górach należy nosić nakrycie głowy.





Wspaniały widok ośnieżonych szczytów, który rozciąga się z przełęczy, wart jest wysiłku. Błękitne, częściowo zakryte obłokami niebo, białe góry, zielona trawa – czegóż więcej trzeba? Na przełęczy spotykają się uczestnicy różnych grup, wśród tragarzy dostrzegam ubranych tradycyjne stroje andyjskich górali. pasiaste, kolorowe ponchos i charakterystyczne czapeczki z wełny z nausznikami dobrze chronią przed górskim chłodem, wiatrem i deszczem. Natomiast obuwie...






Większość Indian w Peru używa niezwykłych sandałów, wyprodukowanych ze zużytych opon samochodowych. Podeszwa jest zrobiona z bieżnika, a paski z pociętego kordu opony. Bez względu na porę roku, pogodę, śnieg, mróz, błoto – zarówno kobiety, jak i mężczyźni noszą gumowe sandały. Także tu, na mroźnych przełęczach, tragarze wyposażeni są w takie chodaki. Z ochotą pozują do fotografii, nie mogłem odmówić sobie wspólnego zdjęcia. Ponieważ Indianie nie przekraczają 150 cm wzrostu, wyglądam przy nich na prawdziwego olbrzyma. Mimo to jestem pewien, że każdy z nich niesie bez większego zmęczenia ciężar dwukrotnie większy od wagi pokaźnego przecież mojego plecaka.

Następnego popołudnia doszliśmy do dużego obozowiska, gdzie przenocowaliśmy w mokrych po poprzedniej nocy namiotach. Kolejny dzień zaczęliśmy od wizyty w kolejnej strażnicy Inków, Runkuracay, przypominającej nieco nasze zamki na Jurze. Po przejściu następnej, nieco niższej przełęczy, po jakby przyczepionych do skały wąziutkich schodach dowlekliśmy się do usadowionej na prawie pionowej skale twierdzy Sajaymarca.


Widok cienkiej nitki Drogi Inków rozciągający się z najwyższego poziomu murów dawał wyobrażenie, co nas jeszcze czeka. To była najpiękniejsza część trasy. Szlak wiódł schodami, tunelami, czasami wręcz skalnymi kominami, wśród wspaniałej roślinności, kolorowych kwiatów, ukrytych we mgle potężnych drzew. Szedłem jak po parkowej alejce pomiędzy otaczającymi mnie, pokrywającymi pionowe skalne ściany porostami, zwieszającymi się liśćmi i paprociami, niewielkimi jeziorkami porośniętymi różnokolorowym zakwitem i koronami drzew wyrastającymi z przepaści spadających tuż za krawędzią drogi. Inkowie zadbali nawet o specjalne kanaliki w poprzek drogi, które umożliwiały odpływ nadmiaru wody w czasie ulewy.






Z tej burzy roślinności wychynęły nagle w dole mury większej niż poprzednie strażnicy Puyopatamarca. Niezwykle strome, prawie pionowe zejście wydawało się niemożliwe do pokonania. Jak w przeszłości mogły tędy przejść juczne zwierzęta z zaopatrzeniem? Rząd prostokątnych komór widocznych z góry, przypominających osadniki do oczyszczania wody, okazał się po odpowiednich wyjaśnieniach Pedra obiektem służącym popularnemu wśród Inków kultowi wody. Dopiero po zaspokojeniu pragnienia krystalicznie czystą wodą spływającą z długiego liścia włożonego w otwór spustowy jednej z komór rozejrzałem się i zauważyłem drugą ścieżkę, biegnącą przez gęstwę krzewów powyżej strumienia. Tą drogą, bardzo dzisiaj zabłoconą, dostarczana była żywność do tambo.


W Peru nie należy pić surowej wody ze źródeł. Z jednym wyjątkiem: gdy mamy stuprocentową pewność, że powyżej źródełka nie ma żadnych pastwisk lub ludzkich siedzib. W tym przypadku byłem tego pewien.
Po krótkim, wypełnionym posiłkiem odpoczynku na głównym placu wioski wróciliśmy na szlak wchodząc stromymi, długimi schodami poprowadzonymi pomiędzy solidnymi murami kolejnych poziomów strażnicy. znowu nastąpił odcinek trasy jakby wyjęty z filmów z Indiana Jonesem: schody w ciemnym tunelu drzew. Wreszcie hotel o nazwie Wiňay Huayna, widoczny z góry... Na polu namiotowym obok hotelu spędziliśmy kolejną noc. Właściwie ranek, bo w hallu hotelowym o standardzie gorszego dworca kolejowego długo trwała uzupełniana piwem wymiana wrażeń pomiędzy uczestnikami kilku międzynarodowych grup turystycznych.

Jeszcze jedno podejście ... i jesteśmy przy Intipunku – Bramie Słońca.
 
 
Zaginione Miasto

Siedząc na trawie pomiędzy złomami murów strażnicy Intipunku wypoczywamy i podziwiamy widok. W dole ukazuje się obraz znany nam doskonale z plakatów, fotografii, folderów... Na zielonym tle trawy plątanina szarych murów, nie okrytych dachami. Wąskie tarasy schodzące w głąb doliny, wyniesienia zwieńczone sterczącymi złomami ścian świątyń i pałaców, a nad wszystkim góruje Huayna Picchu – Młoda Góra, najbardziej znana góra Peru, w kształcie zielonej głowy cukru. Machu Picchu, tzn. Stara Góra, od które pochodzi nazwa całego kompleksu, jest dużo niższa. Zgodnie z domysłami etnografów Machu Picchu reprezentowała w inkaskich wyobrażeniach pierwiastek żeński, a Huayna Picchu – męski.


Machu Picchu. http://youtu.be/nRog92EaHkA  Ta potężna forteca, broniona z jednej strony przez niedostępne góry, z drugiej zaś przez głęboką, przepaścistą dolinę, na której dnie toczy się brązową masą wody rzeka Urubamba, zbudowana została prawdopodobnie jako zaplecze ceremonialne i obronne stolicy imperium, Cusco. Według jednej z hipotez przywódca antyhiszpańskiego powstania, Manco Inca, ukrył się po przegranej w nieznanym jeszcze najeźdźcom mieście, zanim udał się do ostatniej stolicy, Vilcabamby. Następny przywódca walczących Inków, Pachacutec VI, jest podobno pochowany w grobowcu pod Świątynią Słońca.
W Zaginionym Mieście atrakcji wystarczy na cały dzień; na szczęście można, a nawet trzeba zostawić ciężkie plecaki w przechowalni przy głównym wejściu. Przewodnicy mówiący po angielsku lub hiszpańsku potrafią w bardzo sugestywny sposób przedstawić historię Świętego Miasta i przytoczyć wszystkie ciekawostki dotyczące zwyczajów jego mieszkańców. Odniosłem wrażenie, że czasem potrafią też trochę ubarwić fakty, przedstawiając na przykład jeden z licznych głazów jako plastyczną mapę okolicy lub doszukując się w innych kamieniach wizerunków twarzy dawnych inkaskich wodzów.

Jednak tylko dzięki emocjonalnej interpretacji Antonia, naszego cicerone, lepiej zapamiętałem Wieżę Słońca z grobem królewskim w tzw. Grupie Księżniczki, Pałac Inki wraz z pomieszczeniem, gdzie wylegiwała się strzegąca władcę puma, Świątynię Trzech Okien w dzielnicy kapłanów, Główną Świątynię Słońca i wreszcie najbardziej tajemnicze miejsce – Intihuatanę, zagadkowy zegar słoneczny w postaci kamiennego czworokątnego bloku o nieznanym dokładnie przeznaczeniu w najwyżej położonej części miasta. Jego krawędzie wskazują strony świata, a w dniu zrównania dnia z nocą promień słońca w pewnym momencie, przechodząc dokładnie ponad murami Bramy Słońca daleko na przełęczy oraz przez jedno z okien w ścianie osłaniającej Intihuatanę, trafia prosto w obelisk. Intihuatana posiada olbrzymi potencjał energetyczny, jego część można przejąć opierając się rękami o kamień...


Kompleks podzielony jest na kilka części o różnym przeznaczeniu: jest część rolnicza z tarasami uprawnymi, sektor fontann poświęcony kultowi wody, sektor więzienny, gdzie w sąsiedztwie Świątyni Pumy skazańcy przywiązani do skał umierali w męczarniach z głodu i pragnienia... Zwracają uwagę miejsca szczególne, takie jak kamień pogrzebowy – wykuty w olbrzymim głazie katafalk – i Święty Kamień, koło którego trzeba przejść kierując się do Świątyni Księżyca na Huayna Picchu. Droga na szczyt tej góry zajmuje niecałe pół godziny i nie jest tak męcząca, jak by się mogło wydawać komuś, kto jeszcze nie zaczął się wspinać. Jak głosiła tabliczka przy ogródku, w którym zgromadzono rośliny uprawiane przez Inków, dawni mieszkańcy kompleksu uprawiali ziemniaki, papaję oraz halucynogenny peyotl.


 
Całodzienne penetrowanie najbardziej oddalonych zakątków Zaginionego Miasta w pełnym słońcu dało się nam we znaki. Z ulgą skierowaliśmy się w stronę wyjścia, gdzie indiańscy muzycy interpretowali na różne sposoby motyw El Condor Pasa. Niezapomniany Paul Simon, który wraz z Artem Garfunkelem spopularyzował w latach sześćdziesiątych tę melodię, inspirację czerpał właśnie stąd, znad rzeki Urubamby.



Nie ulegliśmy pokusie przerwania treku i zeszliśmy na dół kilkukilometrową, krętą drogą im. Hirama Binghama na własnych nogach, nie korzystając z kursujących autobusów. Dwa tygodnie później wyczytałem w gazecie, że kilka pętli tej górskiej serpentyny osunęło się wzdłuż zbocza i przez kilkanaście dni Machu Picchu było odcięte od cywilizowanego świata. W jakiś czas potem, jeszcze za mojej obecności w Peru, wykopano w Świętym Mieście skarb, złotą bransoletę o wadze 116 karatów. Historia jeszcze się nie zamknęła nad zaginionym miastem Inków.
Zeszliśmy więc do mostu – Puente Ruinas - w pobliżu którego znajduje się stacja kolejowa dla odwiedzających Machu Picchu, a potem do Aguas Calientes (co oznacza „ciepłe źródła”). Po pożegnalnym obiedzie złożyliśmy się na dodatkowe wynagrodzenie dla dbających o nas przez całe cztery dni przewodników i rozstaliśmy się – grupa wróciła do Cusco, a ja poszedłem wykąpać się w gorącej wodzie. Zapomniałem poinformować: cała czterodniowa wyprawa, wraz z noclegami, posiłkami i biletem wstępu do Parku Archeologicznego Machu Picchu, kosztowała 65 dolarów.

Ponieważ po wspaniałej, długiej kąpieli (woda wypływa ze źródła w temperaturze ok. 57oC, wstęp – 5 soli) nie zdążyłem kupić biletu powrotnego do Cusco, przenocowałem w hotelu El Paraiso, właściwie przy peronie, tanio i dobrze. następnego dnia w Cusco spotkałem znajomych Austriaków i siedząc na schodach pod katedrą wymyśliliśmy trek doliną rzeki Vilcabamba.



Vilcabamba

Nazwa kojarzy się ze stolicą Inków, odkrytą w latach siedemdziesiątych, przy współudziale Toniego Halika i Elżbiety Dzikowskiej. Niestety, nie dysponując dokładnymi namiarami. moem się tylko domyślać, gdzie jest ona położona. Za cel wyprawy wybraliśmy sobie inkaskie pozostałości Spiritu Pampa, której umiejscowienie w obliczu całkowitego braku zaznaczonych na mapie dróg nie bylo łatwe. Założyliśmy, że w ciągu dwu dni dojedziemy do ostatniego osiedla Huancalle, a następnie będziemy mogli pieszo dotrzeć do ruin.


Do doliny Vilacabamby wyruszyliśmy o 6.20 z dworca San Pedro. Pociąg, ten sam który dowozi turystów do Machu Picchu, z braku miejsca na nawroty wspinał się raz tyłem, raz przodem po zboczu góry oddzielającej nas od otwartego płaskowyżu. Mijając znane już stacje Aguas Calientes i Puente Ruinas dojechaliśmy do Santa Teresa. Przez długą wieś dotarliśmy do szlaku wzdłuż Vilcabamby. Na moście przez rzekę wiatr zwiał Rudiemu czapkę z głowy, wprost do wody. Mały Indianin ofiarnie skoczył do wody i juz po chwili przybiegł ze zgubą w ręce. Rudi pozostawił już obiekt całego zamieszania w rękach chłopca, zyskując jego gorącą wdzięczność.

Przez kilka następnych godzin szliśmy po piaszczystej drodze i nic nas nie mijało. Zdecydowaliśmy się przejść po wiszącym moście na drugą stronę doliny i nie żałowaliśmy. Wspaniały, tropikalny las i papugi, skrzeczące podczas przelotów z jednego drzewa na drugie, zajęły naszą uwagę nie pozwalając skupić się na zmęczeniu drogą. W wiosce o kilka godzin marszu dalej syn właściciela plantacji, przez którą przechodziliśmy, przeprowadził nas do ostatniego dostępnego, linowego mostu na rzece, nie uwzględnionego zresztą na mapie. Na plantacji po kolei przedstawiał nam drzewa owocowe, z których zapamiętałem tylko mango, papaje, bananowce i pomarańcze. Zaręczam jednak, ze było ich tam co najmniej dziesięć gatunków. Pod wieczór już, po morderczym podejściu do drogi po drugiej stronie rzeki, złapaliśmy wreszcie ciężarówkę-wywrotkę i na jej skrzyni dojechaliśmy do wioski mniej więcej w połowie drogi do naszego celu. Przy niewielkim kościele, naprzeciwko sklepu rozbiliśmy obóz. Co prawda dzieci dla żartu rzucały w namioty kamyczkami a niewielki czarny wieprzek krążył chrumkając w pobliżu, ale nocleg był doskonały. Rano odwiedziłem niezwykle zaniedbany sklep. Ze zdumieniem dostrzegłem na półkach 3/4 litrowe butelki wódki pisco w nieprawdopodobnej cenie 1,70 sola! Biorąc pod uwagę, że butelka piwa o podobnej pojemności kosztowała nie mniej, niz 2,50 sola, natychmiast kupiłem ten niezwykle tani trunek. Po spróbowaniu wyszło na jaw, że surowcem użytym do produkcji nie były bynajmniej winogrona, a moc wynosi ok. 30%. Za to smak nie da się porównać z najgorszym bimbrem, jakiego próbowałem. Tym to zajzajerem upijają się Indianie w wioskach Peru. Z rozmowy z właścicielką sklepu zrozumiałem, że okoliczni gospodarze mają prawo produkować i sprzedawać samogon.

Wymowa:
...hua... - ...ła... np. huaca - łaka, Andahuaylas - Andałajlas...cho, cha - ...

ćo, ća np. Condorcocha - Kondorkocia, Pomacocha -Pomakocia
...b... - ...w... np. bikunia - wikunia, Urubamba - Uruwamwa
...ll... - ...//... np. ljama - lama



Gdy wróciłem do namiotu zrozumiałem, że nie pójdziemy dalej w trójkę. Tylko Rudi podczas wczorajszej drogi gasił pragnienie wodą ze strumienia spadającego w dół zbocza. Dzisiaj ostra biegunka zwaliła go po prostu z nóg. Znaleźliśmy w plecakach odpowiednie lekarstwa i pozostawiliśmy pod opieką właścicielki sklepu. Dopiero około południa poszliśmy we dwóch z Richardem ostro dalej. Wieczorem, potwornie zmęczeni, dotarliśmy na odległość kilku kilometrów od ostatniej wsi na trasie i rozbiliśmy namiot. Przed posiłkiem długo gotowaliśmy wodę, aby uniknąć losu naszego kolegi.

Rano zerwaliśmy się wcześnie, ale samo dojście do wsi i przejście przez nią, wliczając czas stracony na dokładną kontrolę dokumentów w miejscowym komisariacie, zajęło nam pięć godzin. Zdecydowaliśmy się na odwiedzenie dwóch ośrodków inkaskich w pobliżu wsi: Nuitaespaty i Rosaspaty. O ile pierwsze pozostałości nie zrobiły na nas większego wrażenia, zachwyciliśmy się ruinami pałacu Manco Inki, wybudowanymi na szczycie wzgórza. To było przedostatnie jego schronienie przed Hiszpanami, zostało podobno wybudowane od podstaw w trakcie jego kilkuletniej ucieczki po krwawo stłumionym powstaniu. Tą ostatnią inkaską stolicą miała być Vilcabamba. Do niej trafię być może następnym razem.

Ruszyliśmy pieszo z powrotem, na skróty. Minęliśmy olbrzymi, ponad pięciometrowej wysokości kamień, pod którym znajduje się grób Manco Inki. Potem cudownym parowem, po ścieżkach i mostkach, wdrapaliśmy się do Huancalle. Szczęśliwie trafiając na ciężarówki, odnaleźliśmy Rudiego, który już mógł kontynuować podróż. Na następny wieczór byliśmy na stacji. Niestety, pociągu już nie było, a przygodny samochód jechał tylko w przeciwną stronę, do Quilabamby. Ponieważ tęskniliśmy już do normalnego noclegu, pojechaliśmy tam. Po drodze (znowu na stojąco) widziałem drzewa oblepione piszczącymi przenikliwie nietoperzami, nazywanymi przez miejscowych vampiros. Mimo ciemności nie sprawiały przerażającego wrażenia.

W mieście, chodząc od hotelu do hotelu, szukaliśmy ciepłej wody. W końcu właściciel powiedział upragnione "Agua caliente Si!". Długo kręciliśmy kurkami, ale bez efektu. Po interwencji usłyszałem od właściciela, że przecież wczoraj padał deszcz i nie może być dzisiaj ciepłej wody, a jak mi się nie podoba, to nie muszę tutaj mieszkać. Pewnie, że tak. Bezczelni gringos! Nie zapomnę natomiast wspaniałego soku ananasowego, a później bananowego serwowanego przez stareńką Indiankę w sklepiku przy rynku. Poezja, i to dwa razy więcej niż gdziekolwiek indziej w Peru, za jedyne 2 sole.

Dojeżdżając następnego dnia pociągiem do Cusco osuszaliśmy butelkę podłego pisco o smaku bimbru i czuliśmy się jak pasażerowie samolotu lądującego nad morzem światełek migających w dole. Widok z pociągu na Cusco w dole należy do najwspanialszych wrażeń. Ponieważ zjazd po zboczu trwał co najmniej pół godziny, była okazja by przypatrzeć się miastu w świetle żółtawych latami. Przypomniały mi wtedy słowa przewodnika, przedstawiającego mi Cusco w dzień, z wysokości okolicznych wzgórz. Wskazując na rozciągające się w dole czerwone dachy z dachówki powiedział, że stolica Inków w przedhiszpańskich czasach wyglądała podobnie, miała ten sam układ architektoniczny. Budowle hiszpańskie wznoszone były na fundamentach domów i świątyń inkaskich. Ówczesne dachy jednak, a właściwie strzechy wykonane z siana, miały odmienny niż dzisiaj kolor, były żółte.

Przy wysiadaniu z pociągu straciłem na chwilę z oczu mój filcowy kapelusz i niestety, już go nie znalazłem. Nie wolno zostawić żadnej rzeczy bez opieki! To bardzo ważna wskazówka. I jeszcze jedna: filmy i cenne pamiątki należy wysyłać partiami do domu za pośrednictwem poczty. Pozwoli to uniknąć rozgoryczenia po ewentualnej stracie wartościowych dla nas materiałów. Moja paczka, wysłana do Warszawy zaraz po powrocie z doliny Vilcabamby ważyła prawie 3 kg, jej wysyłka pocztą kurierską EMS kosztowała ok. 60 USD.


V. Na południe

Andyjskie morze - Titicaca


Już ponad trzy tygodnie kręciłem się w okolicach Cusco. Przy kawie i wiedeńskim ciasteczku w bardzo europejskiej kawiarni naprzeciwko górnego wylotu centralnej ulicy miasta, Avenida Sol (moi austriaccy koledzy nie wyobrażali sobie popołudnia bez kawy i ciasteczka) zaplanowaliśmy dalszą trasę, nad jezioro Titicaca. A następnego wieczoru, po uprzednim zakupieniu biletów po ok. 8 USD, jechaliśmy dość luźnym pociągiem turystycznym w kierunku Puno. Po raz kolejny stwierdziłem, że nocne środki transportu są najlepsze: po pierwsze oszczędza się na hotelach, a po drugie czas nie dłuży się tak potwornie. Najpiękniejsze przecież widoki po dziesięciu godzinach oglądania nużą, a spanie w dzień, w gwarze rozmów i przy częstych, co 2-3 godziny, przystankach na popas nie jest po prostu możliwe.

***

Dworzec w Puno nie jest ładny, ale przed ogrodzeniem stoją mikrobusy z nazwami hostali i naganiacze natychmiast werbują klientów na nocleg. Jest to wygodne, bo nie trzeba nosić bagaży. Zainstalowaliśmy się w niezłym hostalu “Tumi”. Od razu zorganizowano nam pobyt: do pokoju (jeżdżąc razem braliśmy trójki, na osobę wypadało nie więcej niż po 3 USD) zastukał zaopatrzony w stylową wełnianą czapeczkę przewodnik i zaproponował rejs po Titicaca i zwiedzanie wysp. Oczywiście potargowaliśmy się o cenę. Opuścił od razu, więc na nosa, nie sprawdzając gdzie indziej, zaakceptowaliśmy cenę po 30 soli od łebka. Nie przepłaciliśmy. Teraz ważne: zawsze sprawdzaj w dwóch albo trzech agencjach turystycznych ceny imprez! Czasem pracownicy agencji wyobrażają sobie, że potencjalny klient ma kieszenie wypchane dolarami i potrafią podać “specjalną” cenę. Często targowanie się daje rezultat: za niewielkie ustępstwo co do zakresu wycieczki można znacznie obniżyć jej koszt. Równie dobrze jednak dumny Peruwiańczyk może się pogardliwie odwrócić plecami i wtedy trzeba przyjąć jego warunki.


Rano zebrała się grupa zdecydowana na rejs. Motorowa łódka z dość obszernym pokładem, częściowo zacienianym dachem, mieściła ok. 25 osób. Słońce prażyło, było pięknie. Woda w pobliżu Puno jest pokryta zieloną rzęsą alg, dopiero po piętnastominutowej podróży swoistym kanałem pomiędzy ścianami trzciny totora wypłynęliśmy na czystą wodę. Po kolei zaliczaliśmy wszystkie atrakcje turystyczne, znane już chyba wszystkim entuzjastom turystyki południowoamerykańskiej z licznych opisów i filmów: najpierw pływające wyspy Uros z ostatnimi przedstawicielami żyjącego na wodzie plemienia. Na wyspach z trzciny, zarastającej północną część jeziora, mieszka podobno ok. 5000 mieszkańców.


Co najmniej dwie wioski na wodzie egzystują jednak wyłącznie dla turystów; tę samą kobietę mielącą ziarno w żarnach widziałem przedtem w co najmniej 2 filmach, a potem jeszcze raz w programie “Pieprz i wanilia”. Trzcinowe domki kryją pamiątki, wypchane ptaki, malunki, a na środku najbardziej reprezentacyjnej wioski, na placyku tuż za wysoką bramą z żerdzi, stoi kiczowate malowidło przedstawiające wychodzących z wód jeziora Titicaca Manco Capaca i Mamę Occlo - legendarnych protoplastów ludów kultury Tiahuanaco, dzieci boga słońca Inti.

Lud Tihuanaco dominował w okolicy w latach 500-900 naszej ery, po okresie panowania na terenie płaskowyżu kultury Chavin. Pozostawił po sobie wspaniałą ceramikę i skałoryty, a także wspomnienie białego, brodatego wodza-boga Wirakoczy, stwórcy świata, którego ponownego przybycia oczekiwały ludy obszaru Andów przez wieki. Doczekały się Hiszpanów, którzy w krótkim czasie zniszczyli świat starożytnego ludu.

Następna atrakcja turystyczna na jeziorze, wyspa Tequille, przypomina zupełnie kamieniste wysepki na morzu jońskim. Po długich, stromych i wąskich schodach, pod kamiennym łukiem w zupełnie greckim stylu, dotrzeć można do wioski z niewielkimi, malowniczymi domkami i uroczym ryneczkiem. Wyspiarze trudnią się przede wszystkim wyrobem pamiątek, z których najpiękniejsze są tkaniny dziergane przez - uwaga! - mężczyzn. Panowie z wyspy Tequille są nie tylko pracowici, lecz także niezwykle malowniczy - noszą kolorowe wełniane czapeczki a kawalerów, niezależnie od wieku (nawet po siedemdziesiątce!), wyróżniają długie, płaskie, zwisające na ramię końce nakryć głowy, zawsze w białym kolorze. Przewodnik zaprowadził nas do restauracji, gdzie zjedliśmy doskonałego smażonego pstrąga - trucha frita.




Rodzaje ryb podawanych nad jeziorem Titicaca:

pejeyrros

trucha (pstrąg)

Sposoby przyrządzania ryb:

a mantequilla - na maśle,
al vapor - na parze,
planchar - na blasze,
frita - na oleju
milaneza - w bułce,
al criollo - po kreolsku,
al romano - ... sam już nie wiem.


Uwaga ogólna: przewodnicy w Peru zawsze prowadzą swoich klientów do znajomych sobie restauracji i hoteli, gdzie mają zapewnioną prowizję od utargu. Nie zawsze są to lokale tanie, lecz często nie ma możliwości aby zjeść lub przenocować gdzie indziej.

W czasie powrotu przeżyłem coś, o czym nie śniłem: sztorm na jeziorze Titicaca! Fale o wysokości ok. 1 metra rzucały łodzią, a stalowoszare niebo, które nagle zastąpiło łagodny błękit nad głowami, przerażało w dwójnasób. Strumienie wody wlewały się do łodzi ponad niskimi burtami; wszyscy zgromadziliśmy się pod dachem, przypatrując się ze strachem żywiołowi i ufając, że silnik nie zgaśnie. Burza trwała prawie godzinę i w tym czasie zdołaliśmy dopłynąć do pokrytej trzciną części jeziora, gdzie fale były mniejsze.

Następnego dnia wieczorem pożegnałem się z Austriakami, których czas pędził już w kierunku Limy. Obiecywali, że za rok chcą zwiedzać Kraków. Mam więc nadzieję, że wspomnienia wspólnych przeżyć nabiorą nowego blasku. Ponieważ nabyłem już bilet autobusowy w kierunku Boliwii, pozostał mi tylko jeden dzień na zwiedzanie okolic.


Wybrałem położone przy drodze do La Paz miasteczko Chucuita, w którym zachowała się do dzisiaj przedinkaska świątynia poświęcona fallusowi. Gdy dojechałem małym autobusem, po około półgodzinnej jeździe, do miasteczka, skierowałem się w kierunku jego centrum. Minąłem kościół w typowym dla całej Ameryki Południowej stylu, z białymi ścianami i dwoma wieżami na planie kwadratu, i natychmiast zauważyłem kamienny mur otaczający niewielki, prostokątny placyk. Zajrzałem przez bramę do środka i zdębiałem. Dobre pięćdziesiąt dużych, małych i średnich, realistycznie wyrzeźbionych w kamieniu fallusów celowało w niebo. Największy z nich miał ok. 2 metrów wysokości, całość świątyni wyglądała jak polana w grzybnym lesie. Brak jakichkolwiek elementów poza kamiennymi obeliskami nie pozwala jednak zorientować się, w jaki sposób mogłyby przebiegać czynności kultowe. Nie śmiem się domyślać.

Kolejne miasteczko na tej trasie nazywa się Acora, a jeden z jego kościołów, pod wezwaniem San Pedro, jest jedynym przedstawicielem arabskiego stylu mudejar w rejonie.


Boliwia

Prawie nie zauważyłem granicy z Boliwią. Autobus zatrzymał się, nastąpiła szybka kontrola dokumentów w baraczku przy szosie, 50 metrów pieszo - i już można przechodzić pod biało wymalowaną bramą, stanowiącą granicę. Za bramą - targowisko, dość brudne i nie oferujące niczego poza produktami żywnościowymi i artykułami gospodarstwa domowego, a więc przeznaczone dla ludności miejscowej, nie dla turystów. Na granicznym posterunku boliwijskim zażądano od razu uiszczenia opłaty turystycznej w wysokości chyba 50 centimów boliwijskich (ok. 10 centów USA), ale ja dysponowałem jedynie banknotem 50-bolivarowym i nikt nie potrafił wydać reszty, kwota była zbyt duża. Urzędnik machnął ręką i puścił mnie bez opłaty. Sytuacja z brakiem reszty powtórzyła się następnie w restauracji w Copacabana - za sałatkę owocową po prostu nie mogłem zapłacić, więc mi darowano. Drobne pieniądze na prom przez cieśninę oddzielającą Titicaca od jeziora Huynaymarka pożyczyłem od amerykańskiego studenta spotkanego w autobusie.

Droga od granicy do La Paz zaczęła się brukowanym, zaniedbanym odcinkiem do Copacabany. Obserwowałem dużo więcej zieleni niż w Peru, a wśród niej biedne, często pozawalane domki wieśniaków. Tu po raz pierwszy ujrzałem rolników używających do orki wołów zaprzęgniętych w drewnianą sochę, o ostrzu obitym zardzewiałą blachą. Szosa wiła się wśród zielonych pól. W pewnej chwili ostry zakręt objął pas startowy wraz z niewielką wieżyczką dyspozytora - lotnisko identyczne jak w amerykańskich filmach o przerzucie narkotyków.

Trochę czasu zabrała przeprawa promowa przez cieśninę jeziora Titicaca. Byłem już porządnie głodny, ale w miasteczku Tiquina przy przeprawie nic nie mogłem zjeść, znowu przez fatalny brak drobnych pieniędzy. Kilka kilometrów dalej przejeżdżaliśmy przez Huatajatę, wioskę nad jeziorem wsławioną swoimi mieszkańcami, budowniczymi trzcinowych tratw. Z ich to doświadczeń i pomocy korzystał Thor Heyerdahl budując swoje tratwy Ra oraz Ra II, z których druga przepłynęła Pacyfik. Z okna widziałem liczne, większe i mniejsze łodzie do złudzenia przypominające tratwę słynnego Norwega. Przychód ze sprzedaży jej replik stanowi dzisiaj główną część dochodów mieszkańców wioski. 

***

Generalny wniosek - dużo biedniej niż w Peru. I taniej. Obiad (menu del dia) można zjeść za kwotę ok. 1 USD, przenocować za 2-3 USD. Przy tym standard nie jest niższy, a często wyższy niż w Peru. W ogóle Boliwia - mimo powszechnego ubóstwa, bo kraj ten jest trzecim pod względem biedy państwem w Ameryce Południowej - jest na pierwszy rzut oka mniej egzotyczna niż jej większy sąsiad. Ludzie są spokojniejsi, mniej krzykliwi, milsi. Indianie boliwijscy w rejonie Titicaca, wywodzący się z plemienia Aymara, są równie malowniczo ubrani jak Keczua w Peru, a charakterystyczne kapelusze kobiet wyginają się w jeszcze bardziej fantazyjne kształty, śmiesząc swoimi wielkimi baniami. Miejscowi chodzą tu częściej boso, niż w sandałach z opon samochodowych. Samochodów też zresztą jest mniej. Przeważają amerykańskie ciężarówki, autobusy i półciężarówki z lat czterdziestych i pięćdziesiątych, znacznie mniej widać japońskich samochodów, a więcej volkswagenów różnych typów, produkcji brazylijskiej.

 

La Paz

Tyle zdążyłem zaobserwować z okna autobusu, gdy dwupasmową autostradą (były nawet rogatki i opłaty) dojechaliśmy do El Alto, przedmieścia La Paz. Przedmieścia nietypowego, bo zajmującego powierzchnię na krawędzi wielkiej, głębokiej niecki, na której dnie i zboczach rozciągnięta jest stolica Boliwii. W El Alto skupiła się sfera dużego i drobnego przemysłu Boliwii, magazyny, warsztaty itp. Tutaj też, z braku miejsca w La Paz, napływają rzesze bezrobotnych Boliwijczyków w nadziei na znalezienie pracy. To czyni z El Alto wielki, nieuporządkowany plac budowy, pełen włóczących się bez celu Indian, brudny i podobno niebezpieczny. Tutaj jednak położone jest lotnisko La Paz, droga przez El Alto stanowi więc jedyne połączenie stolicy Boliwii ze światem. Zjeżdża się nią prawie godzinę, bo dno niecki położone jest o dobre tysiąc metrów niżej. Autobus wyrzucił mnie przy dworcu autobusowym, pożegnałem się z Amerykaninem, który miał jakiś adres do przenocowania i zacząłem szukać hotelu. W kolejnych przybytkach stwierdzałem albo brak miejsc albo mało zachęcające warunki. Szwendałem się długo po bardzo stromych, pokrytym drobnym gruzem uliczkach, by w końcu zdecydować się na bardziej cywilizowaną część miasta, w pobliżu dworca kolejowego. Przeszedłem obok wielkiego browaru Centenario (jak się miałem przekonać - produkującego doskonałe piwo) i naprzeciwko dworca znalazłem czysty i tani hotel Bolivar. Polecam! Zapłaciłem za dobę nie więcej niż 5 USD, była łazienka w pokoju i nawet ciepła woda. Recepcjonista pytał, o której godzinie rano obudzić!

Wieczorem wybrałem się na przechadzkę główną ulicą La Paz, Avenida Mariscal de Santa Cruz, która przechodząc następnie w Prado (Avenida 16 de Julio) stanowi komunikacyjną oś stolicy Boliwii. Szeroka aleja wypełniona jest straganami kolejnych bazarów i pojedynczymi stanowiskami kupieckimi składającymi się często tylko z rozłożonego na ziemi koca; w przedświątecznym bałaganie trudno się było przebić pomiędzy handlującymi. La Paz jest słynne ze swoich znachorów i szamanów i nierzadko - nie tylko na słynnym bazarze zielarskim Mercado de Hechiceria przy Calle Santa Cruz - dostrzegałem wśród rozłożonych towarów suszone rośliny, korzenie, proszki lecznicze, a nawet zasuszone embriony lam lub zasuszone jądra zwierząt. Z Mercado związany jest przesąd, że ten kto robił zdjęcia lub filmował czarownice na bazarze nie dowiezie swoich filmów do domu i nie zachowa pamiątki. W moim przypadku sprawdziło się to w 100 procentach.


Tihuanaco

Aby dostać się do kolebki kultury Tihuanaco należy udać się na ulicę Jose Maria Asin, w północno-wschodniej części miasta, przy wielkim cmentarzu miejskim. Tam w wąskich, rojnych uliczkach stoją autobusy i mikrobusy, czekając na odpowiednią liczbę pasażerów. Należy dodać, że dla kierowcy pasażerów nigdy nie jest zbyt dużo. Rozkład jazdy jest dość luźny, ale w końcu należy liczyć na odjazd, nawet jeżeli nie wszystkie miejsca będą zajęte. Jedzie się około 5 godzin po wyboistej, szutrowej drodze przez krajobraz monotonny i pustynny. Wreszcie po lewej stronie, za drucianą siatką, pojawia się długi mur z pionowo ustawionych wielkich głazów. Bilet kosztuje ok. 8 bolivarów w jedną stronę.

Zespół sakralny wybudowany został na brzegu jeziora Titicaca, który ok. 1000 lat temu przebiegał tuż obok. Cywilizacja Tihuanaco rozwijała się prawdopodobnie od 600 r. p.n.e., aby w 700 r. n.e. wybudować kompleks świątynny, a w 1200 r. rozmyć się w morzu innych ludów.

Teren zespołu świątynnego w Tihuanaco (w Boliwii pisze się: Tiwanaku) obejmuje kilka hektarów. Na środku tego obszaru wyrasta pagórek może piętnastometrowej wysokości, zwany piramidą Akapana. Główne obiekty sakralne znajdują się jednak na płaskim placu pomiędzy wzgórzem a drogą. W kasach biletowych, które znajdują się po drugiej stronie szosy, za równowartość 2 USD można nabyć bilet na zwiedzanie kompleksu oraz muzeum godzinach od 9 do 17. Uwaga! Jeżeli chcesz nabyć tanie upominki, to tylko tutaj!

Za płotem z siatki drucianej oznaczona trasa biegnie pomiędzy budowlami z bazaltu i piaskowca, stanowiącymi największe w Ameryce Południowej przykłady architektury i sztuki megalitycznej. Drobne pozostałości zgromadzono w muzeach Archeologicznym i Na Wolnym Powietrzu w La Paz, a także w setkach prywatnych zbiorów na całym świecie.

Idąc wzdłuż dobrze oznaczonych ścieżek dla zwiedzających po kolei oglądamy następujące obiekty:

- Kantatayita, gdzie na blokach i płytach kamiennych wyryto geometryczne wzory służące do obliczeń matematycznych,

- piramida Akapana o niewyjaśnionym znaczeniu,

- Świątynia Podziemna (Templo Semisubterraneo), zagłębiony w ziemię prostokątny zbiornik wykładany blokami kamiennymi, z którego ścian patrzą na nas, niczym z powały komnaty na krakowskim Wawelu, setki rzeźbionych głów, każda inna. Na środku świątyni stoją 3 posągi megalityczne, jeden wyższy i dwa niższe, o kanciastych kształtach, z prostokątnymi oczami i twarzami pokrytymi tajemniczymi znakami,

- Kalasaya - platforma o wymiarach piłkarskiego boiska, otoczona podwójnym rzędem olbrzymich, sztorcem ustawionych i dokładnie spasowanych ze sobą głazów; wchodzimy po schodach przez szeroką bramę na dziedziniec stanowiący w odległych czasach domenę kapłanów.

- monolit Ponce, największa ze zgromadzonych tu figur przedstawiających człowieka lub boga, stoi na środku dziedzińca Kalasayi, nieco mniejszy i bardziej zniszczony posąg El Fraila - w lewym jego rogu,

- po prawej stronie dziedzińca - słynna Brama Słońca (Torre del Sol), szara, bogato rzeźbiona i tajemnicza. Widoczne jest wyraźne pęknięcie w jej górnej części. Nikt nie wie, kiedy i gdzie została wykuta, istnieje hipoteza, że w tym kształcie została do Tihuanaco sprowadzona. Jak jednak przetransportowano ponad 45-tonowy blok andenitu?

- znacznie mniejsza i mniej zdobiona brama Księżyca stoi na piaskowej wydmie obok ogrodzenia i nie sprawia już wielkiego wrażenia.

Natomiast kolejne pytania o sposób transportu megalitów nasuwa się przy Putumi - Pałacu Sarkofagów, gdzie olbrzymie lite płyty skalne o wadze dobrej setki ton każda leżą w różnych konfiguracjach, a masyw Puma-Punku - Bramy Pumy - leżącej za budynkiem miejscowego, wybudowanego przez Szwedów muzeum, oceniany jest na 440 ton!



Nie miałem wiele czasu na dalsze zwiedzanie okolic La Paz, a są one bardzo interesujące - szczególnie Dolina Księżyca, Valle de la Luna wraz z Diabelskim Młynem (Muella del Diablo), gdzie królują niezwykłe formy skalne, surowe i piękne. W każdym razie nie chciałem spędzać świąt Bożego Narodzenia w wielkim, ponadmilionowym mieście. Wiele słyszałem o mieście Copacabana.

Copacabana


To niewielkie miasteczko leży nad jeziorem Titicaca i jego nazwa nawiązuje do słynnej brazylijskiej plaży. Rzeczywiście, kształt plaży nad jeziorem i otaczające miasteczko góry przypominają panoramę słynnego kurortu obok Rio de Janeiro. Tu jednak najważniejsze jest nie zażywanie kąpieli słonecznych i karnawał, lecz obecność katedry Virgen de Copacabana, miejsca kultu ściągającego tysiące pielgrzymów. Na potężnej skale wchodzącej głęboko w wody jeziora rozmieszczone są stacje Męki Pańskiej i ta swoista kalwaria jest celem podróży Boliwijczyków i Peruwiańczyków, którzy chcą, aby ich dobra - zwykle domy i samochody - zostały pobłogosławione w świętym miejscu. Dziesiątki straganów prezentują modele budynków i pojazdów, z których można wybrać ten najbardziej podobny do rzeczywistych obiektów. Następnie odbywa się święcenie poprzez pokropienie modeli ... piwem prosto z butelki. Resztę się wypija.

Ten obyczaj, zwany challa, obserwować można nie tylko na kalwarii, lecz także przed katedrą w Copacabanie. Tam podjeżdżają z rykiem klaksonu udekorowane odświętnie samochody, ciężarówki i autobusy a ich właściciele polewają je piwem i rzucają fajerwerki na ziemię przed pojazdami. W okresie przedświątecznym, a więc właśnie wtedy gdy gościłem w Copacabana, ceremonie święcenia są bardzo częste, trwają właściwie przez cały dzień.

Nie tylko tradycje katolickie przyciągają turystów do Copacabana. W okolicach miasteczka znajdują się liczne pozostałości starych kultur, z których najważniejszy jest zegar słoneczny Horca del Inca, zbudowany z wielkich bloków skalnych na wulkanicznym pagórku odległym o ok. 15 minut marszu od centrum. Wypożyczywszy rower górski za 4 bolivary pojechałem w kierunku wznoszących się na północy wyniosłych masywów górskich. Niestety, już po 3 km stromo pnąca się droga (może jeszcze inkaska?) ułożona z olbrzymich, obłych głazów, zmusiła mnie do prowadzenia roweru. Przebyłem ją dzielnie, doszedłem do drogi dla samochodów i nareszcie mogłem napawać się panoramą całego ogromnego jeziora Titicaca. Przeciwległy brzeg był widoczny tylko dlatego, że tworzyły go wysokie na przeszło 6 tysięcy metrów pasma ośnieżonych gór.

Wróciłem drogą do miasteczka. Policjant z posterunku przy wjeździe długo badał mój paszport, wypytując dlaczego to wyjechałem jedną drogą, a wracam inną.

Następnego dnia za 20 soli zabrałem się na wycieczkę na wyspy Słońca i Księżyca (Isla del Sol y de la Luna). Najwspanialsze na Wyspie Słońca są schody (Eskalinata) wiodące wzdłuż strumienia do Żródła Inków. Podobno wody źródła mają swój początek na szczytach widocznych w oddali gór i pod dnem jeziora przedostają się na wyspę. Pozostałości kamiennych budynków świątyń uzupełniają atrakcje rejsu przez jezioro.





***
Było już po świętach. Spakowałem się i w strumieniach zimnego deszczu wsiadłem do mikrobusu, który brukowaną kocimi łbami drogą dowiózł mnie do granicy z Peru. W Kasani długo czekałem na kolejny transport, w końcu, po odprawie paszportowej, zdecydowałem się na przypominająca raczej wrak taksówkę, której kierowca ofiarował się dowieźć mnie aż do Puno (ok. 150 km) za jedyne 2,5 sola. Wydało mi się to podejrzanie tanio i rzeczywiście, po 25 km, na rynku w miasteczku Pomata, mój kierowca powiedział, że stąd muszę jechać autobusem. Zapłaciłem mu tylko 1,5 sola. W Puno byłem na wieczór. Znalazłem tani, ale koszmarny nocleg przy dworcu (drzwi komórki z łóżkiem zamykane na kłódkę, brak światła, toaleta w podwórzu symboliczna). Rano z radością udałem się na poszukiwanie transportu do Sillustani.




Sillustani

Z Puno, z Avenue Tacna (jest jeszcze inna możliwość, z Plaza de Armas) przywiózł mnie autobus za jakieś śmieszne pieniądze. Po szutrowej drodze trzeba iść około trzech kilometrów, aby dojść do małego, zarośniętego trzciną jeziorka i wyniosłego zbocza. Na jego szczycie widoczna jest od razu chulpa - grobowiec w dziwnym, fallicznym kształcie. Po wspięciu się po schodach na szczyt płaskiego wzgórza ujrzałem ich całe mnóstwo: niektóre zrujnowane i obłamane, niektóre obrośnięte grubą warstwą ptasich odchodów lub resztkami farby i wapna, którymi były w przeszłości bielone lub malowane na zielono. Te niezwykłe miejsca pochówku są wysokie na 4 do 12 metrów, średnica ich okrągłej podstawy sięga 4 metrów, a szczyty, o większym promieniu niż podstawy, obłe i wykończone kamiennym kołnierzem, wzbudzają obawę że ta masywna kolumna za chwilę się przewróci. Niewielkie wejście, przez które mogłoby się przecisnąć tylko dziecko, umieszczone jest na poziomie ziemi.





Przewodnik, w cywilu nauczyciel historii w szkole średniej w Puno, bardzo dokładnie omawiał znaczenie chulp, ich symbolikę i sposób powiązania z kosmologią ludu Kollas, jak nazywano zamieszkujących tu Aymarów. A więc - kształt falliczny symbolizuje odradzanie się życia za sprawą pierwiastka męskiego, podobnie jak kształt wejścia oddaje znaczenie pierwiastka żeńskiego. Ciała zmarłych chowano w pozycji embrionalnej, co symbolizowało bliskość narodzin i śmierci jako ogniw nieprzerwanego łańcucha życia poprzez reinkarnację i ciągłe odradzanie się. W towarzystwie przypadkowo spotkanej Polki z Cypru i jej dwunastoletniego syna słuchałem o wierzeniach Inków.


***

To jest mniej więcej schemat czterech, a może nawet pięciu światów Inków.

I świat - przyszłość - niebo
 

II świat - teraźniejszość - ziemia

 
III świat - przeszłość - podziemia.

  

spirala - świat idealny



IV świat - pacha - jest w każdym z nas

 

Ten rysunek, jak również inne, ryte przez przewodnika ostrym końcem patyka na piasku, uzupełnione pełnym przekonania, żarliwym komentarzem, pozostawiły głębokie wspomnienia. Niektóre z teorii wydały mi się co prawda głęboko naciągane, przede wszystkim ta, która mówiła o geometrycznej zależności położenia świętych miejsc kultur prekolumbijskich i inkaskiej. Podobno linie pociągnięte pomiędzy różnymi miejscami, takimi jak np. Cusco, Chavin, Nasca, Pucara, Paracas, Cajamarca, Tihuanaco i Oruro w Boliwii i wiele innych tworzą kształt rozety złożonej z czterech symboli “schodków” przedstawionych powyżej. Podobno można to zobaczyć tylko na najnowszych, jeszcze nie publikowanych mapach satelitarnych. Podobno...



***

Wróciłem do Puno razem z nowymi znajomymi. Ponieważ kończyły mi się pieniądze, musiałem znaleźć bank i wymienić czeki American Express na sole. Mam dla wszystkich dobrą radę: używajcie czeków, aby nie nosić przy sobie dużej sumy pieniędzy. Ale te czeki powinny być podpisane podpisem, który potrafimy powtórzyć! Kilka razy musiałem spędzić w bankach - nie tylko w Puno - wiele nerwowych minut, zanim udało mi się uzyskać na czeku coś, co urzędnik bankowy uznał za podobne do fantazyjnego zawijasa stanowiącego mój pierwotny podpis.


Arequipa i wulkan Chachani



W Arequipie na dworcu, po długiej podróży z Puno (gdzie mieszkałem w ohydnej komórce przy dworcu za 7 soli), spotkałem wesołego Włocha, Pedra, który znając trochę hiszpański natychmiast nawiązał kontakt z pierwszą ładniejszą Peruwianką spotkaną na ulicy i zniknął mi z oczu.

Nie odwiedziłem słynnego kompleksu klasztornego Santa Catalina z XVI wieku, który stanowi “miasto w mieście” i jest największą atrakcją turystyczną. Po obejrzeniu ślicznego, czystego rynku z oryginalną katedrą i kilku ulic “białego miasta”, jak nazywają Arequipę (wkład w kształt architektoniczny centrum ma również Ernest Malinowski) uznałem, że nocleg nie ma sensu i dźwigając mój ponad dwudziestopięciokilogramowy plecak powlokłem się główną ulicą w dół, w kierunku dworca autobusowego Terminal Terrestre. Korzystając z folderu lokalnego biura turystycznego wybrałem cel: kanion rzeki Colca.

Jednak przyglądając się dokładniej rysunkowi okolicy Arequipy, dojrzałem coś ciekawego. Stożek wulkaniczny, sąsiadujący z następnym masywem górskim, a pomiędzy nimi malutkie kształty zwierząt. W opisie wyczytałem, że widoczny z każdego miejsca w mieście wulkan Mismi, o bardzo typowym stożkowym kształcie, ma ok. 5800 m wysokości, sąsiedni Chachani - 6075 m, a widoczne na rysunku zwierzęta to wikunie (wigonie) - żyjące na wolności, najrzadziej spotykane i najdziksze z wielbłądowatych występujących w Ameryce Południowej. Okazało się też, że wulkan Chachani jest uznawany za jeden z najłatwiejszych do zdobycia sześciotysięczników na świecie... Nie wahałem się długo.

Wysiadłem z jak zwykle zatłoczonego autobusu w miejscowości... nie pamiętam nazwy, bo wygrzebałem się z plecakiem o cały przystanek za daleko. Natychmiast stanąłem na drodze na wprost zakurzonego, zrujnowanego i martwego ryneczku z zamiarem złapania stopa z powrotem. Po kilku godzinach oczekiwania, podczas których obserwowałem ten ponury i beznadziejny krajobraz, załadowałem się do zakurzonej terenowej toyoty i dotarłem do celu - wioski Pampa Cañahuas. Na piętnaście domów, rozciągniętych wzdłuż szutrowej drogi, w trzech mieściły się skromne jadłodajnie. W jednej z nich, o nazwie “Emilia”, znalazłem nie tylko obiad, lecz również miejsce do spania w sali barowej i młodziutkie córki właścicielki domu w charakterze informatorek.

Do wejścia na Chachani przygotowałem się solidnie: nalałem ok. 5 litrów wody do plastikowych butelek, kupiłem suchary i zupy w proszku, a także zostawiłem wszystkie ciężkie rzeczy oprócz najpotrzebniejszych pod opieką gospodyń. Rano, tuż po świcie, ruszyłem.

Żołnierze Guardia Civil, pełniący służbę w wiosce, nie tylko wylegitymowali mnie, lecz także zatrzymali przejeżdżający samochód i polecili mnie opiece jej właściciela. Dojechałem kilka kilometrów do rozstajów, od których mogłem rozpocząć marsz w kierunku podnóża góry.

Dziesięć kilometrów pampy, dzielącej mnie od masywu, przebyłem z animuszem. Nie zrażały mnie widniejące pomiędzy kępami traw białe kości zwierząt. Obserwowałem górę. Chachani rozciąga się długim wałem na długości kilkunastu kilometrów i ma aż trzy szczyty. Najwyższy z nich, w południowej części góry, był moim celem. Widziałem wyraźnie, że w kierunku przełęczy pomiędzy szczytami biegnie jaśniejsze podejście. Jego wejście znajdowało się w jarze, ograniczonym rumowiskiem skał. Po pokonaniu ostrego zbocza znalazłem się w pozycji wyjściowej do ataku na górę.

Moją drogą stało się osypisko drobnego żwiru, które wiło się na kształt rzeki w jarze pomiędzy skałami na szerokości od pięciu do czterdziestu metrów. Prawdopodobnie tędy spływała lawa w okresie aktywności wulkanicznej góry. Ponieważ droga pięła się dość ostro w górę, szedłem bardzo powoli, małymi kroczkami przybliżając się do kolejnych zakrętów. Mijałem polany i wysokie na kilka metrów pryzmy żwiru, pozostałe po kolejnych lawinach spływających ze szczytu. Mimo bardzo suchego otoczenia, znalazłem tam również życie: kolorowe trawy oraz dziwną roślinę w kształcie obłego, zielonego kamienia, pokrytą malutkimi kwiatkami. Jej wysokość dochodziła do ok. 60 cm. Było to coś dla mnie nowego, lecz natychmiast straciłem zainteresowanie fauną, gdy ujrzałem stado wikunii.

Delikatne, zgrabne, pokryte rudą sierścią zwierzęta zjawiły się nagle. Jedno z nich zatrzymało się w odległości może dwudziestu metrów ode mnie i przypatrywało się uważnie. Pozostałe sześć sztuk również patrzyło się w moim kierunku i z ich postawy wynikało, że są gotowe do natychmiastowej ucieczki. Co też i po chwili się stało: najbliżej stojąca wikunia rzuciła się do ucieczki i po chwili całe stado zniknęło za skałami. Wikunie towarzyszyły mi w dalszej części trasy, lecz nigdy nie zbliżyły się na odległość mniejszą niż 50 m. Ich zgrabne główki wyglądały zza grzebieni skał, gdy przedzierałem się idąc w górę i w dół przez kolejne skalne bariery.

Piąłem się coraz wyżej, odpoczywając co mniej więcej dziesięć minut. Lekki tuf wulkaniczny, stanowiący podłoże w tej części drogi, uginał się pod stopami, co wcale nie ułatwiało wspinaczki. Było coraz bardziej stromo. W końcu około godziny czwartej, po przejściu rozległej przełęczy pokrytej szarym pyłem wulkanicznym, a częściowo śniegiem, doszedłem do ... drogi. Okazało się, że przejezdna dla samochodów droga dochodzi powyżej 5000 m! Nie szedłem nią dalej, bo skróty pomiędzy pętlami serpentyn wydawały mi się szybszym szlakiem, wieczorem skorzystałem natomiast z jednego z ostatnich zakrętów drogi, aby rozbić na nim namiot. W skaliste podłoże nie da się wbijać śledzi, owinąłem więc linki namiotu na większych kamieniach aby rozpiąć tropik. Do dzisiaj dziwię się, jak namiot przetrwał noc w bardzo silnym, porywistym i zimnym wietrze spływającym wzdłuż zbocza i niosącym masy śniegu.

Rano woda w butelkach była zamarznięta. Równo ze świtem, po śniadaniu złożonego z dużej porcji zupy-kremu z kurczaka, minąłem kamienie zawalające końcowy odcinek drogi i ruszyłem po ośnieżonych skałach w górę. Postanowiłem wspinać się do godziny pierwszej po południu. Około dziewiątej zauważyłem rozwidlenie szlaków: Lewa odnoga biegła ledwie widoczną nitką w kierunku przełęczy pod szczytem, prawa prosto w górę. Ze względu na brak czasu poszedłem na prawo.

Już po pół godziny zorientowałem się, że idąc wprost pod górę nie mam szans na dotarcie do szczytu. Po prostu obsuwałem się po bardzo stromym zboczu wraz ze żwirem i śniegiem zalegającym piarg. Poszedłem więc trawersami, mając nadzieję na dotarcie do bardziej stałego podłoża. Przeciąłem całe, ponad dwustumetrowe zbocze, podciągnąłem kilkadziesiąt metrów w górę i znalazłem się na rozległej galerii pod szczytem. Dobre piętnaście minut dyszałem obserwując wspaniały krajobraz - wspaniały mimo braku drzew, krzewów i śladów jakiegokolwiek życia. Szczyt przede mną stanowiła ok. pięćdziesięciometrowa naga skała o zwartej budowie i stromych ścianach. Zostawiłem plecak i wspinałem się bez większej nadziei, lecz nie znalazłem drogi którą mógłbym pokonać bez lin i haków. Dodatkową trudność sprawiały zgrabiałe z zimna ręce; nie mogłem sprawnie i pewnie chwycić kamieni przy wspinaczce. Widząc szczyt w odległości może 25 metrów, zrezygnowałem.

Droga w dół była wręcz błyskawiczna. Właściwie zbiegłem do miejsca noclegu, skacząc po osuwającym się miękkim zboczu. Zanim zwinąłem namiot, obejrzałem moje zapasy. Wodę zużyłem idąc na szczyt. Ale od czego jest śnieg?

Okazało się, że to nie takie proste. Moja kuchenka napędzana nabojami gazowymi miała niewielką wydajność i na stopienie śniegu na kubek wody potrzebowała aż dwudziestu minut! Wiedziałem, że poniżej granicy śniegu wody po prostu nie ma, a stracić czas na górze oznaczało konieczność noclegu lub nocnego marszu po rozpadlinach. Zrobiłem więc tylko ok. 0,7 litra wody, zjadłem coś i w szybkim tempie zacząłem schodzić.

Pragnienie zaczęło mi dokuczać dość szybko. Schodziłem inną drogą niż wchodziłem, wydawało mi się że schodząc po prostu w dół dojdę najszybciej. Owszem, może było szybciej, ale na pewno trudniej. W wąskich jarach musiałem wręcz pełzać, nie wiedząc, czy za chwilę nie będę musiał wracać na górę i szukać innej drogi. Byłem już bardzo zmęczony, nogi uginały się same przy każdym kroku w dół pod ciężarem plecaka. Dopiero ok. godziny szóstej stoczyłem się wręcz z ostatniego stromego zbocza na równinę pampy.

Słońce już zachodziło, dwa tysiące metrów pod szczytem było jednak potwornie gorąco i duszno. Wlokłem się pomiędzy kępami traw i szkielety bielejące pod moimi nogami nie wydawały się już tak całkowicie pozbawione sensu. Miałem przed sobą około piętnastu kilometrów drogi. Chciało mi się pić. W dali, między pagórkami, widziałem szerokie pasma rozjeżdżonej ziemi; kierowcy ciężarówek jeździli zwykle całą szerokością pustyni, jeden obok drugiego, a nie gęsiego. Dzisiaj jednak nic nie jechało. Kilometr za kilometrem posuwałem się w kierunku mojej wioski, a ramiona odpadały mi prawie od tułowia. Daleko, może trzysta metrów ode mnie, przejechała niebieska ciężarówka, ale nawet nie machałem - po pierwsze nikt by mnie nie zauważył pomiędzy kępami wysokiej na metr trawy, a po drugie samochód jechał w przeciwnym kierunku. W końcu, po przejściu kolejnego łagodnego wzgórza, odległy widok podejrzewany już przeze mnie o bycie fatamorganą, zaczął się przybliżać. Z niecierpliwością mijałem szare, pokryte centymetrową warstwą pyłu mury wioski, szukając sklepu. Znalazłem. Na szczęście sklepiki i restauracyjki na prowincji są często czynne przez okrągłą dobę. Natychmiast, jednym haustem wypiłem pół litra Inca-Coli i poprosiłem o następne. Potem autobusem dojechałem do moich gospodyń. Spałem jak zabity.




***

Już miałem się żegnać rankiem następnego dnia, gdy przypomniała mi się rozmowa z żołnierzem Guardia Civil sprzed dwóch dni. Pokazał mi on wtedy niewyraźne zdjęcie gazetowe i powiadomił, że kilka lat temu w pobliskiej grocie amerykańska badaczka odkryła mumię kobiety z czasów jeszcze przedinkaskich. Nie potrafił narysować planu, ale pokazując ręką na majaczące w oddali skały powiedział, że grota jest stąd widoczna. Co prawda nic nie widziałem, ale zapytawszy jedną z dziewcząt uzyskałem potwierdzenie, że rzeczywiście jest taka jaskinia o godzinę drogi stąd. Ruszyłem więc, cierpiąc ból mięśni nóg pozostały po przeżyciach dwóch poprzednich dni. Po dość uciążliwej drodze, mijając suche jary bez śladu życia, doszedłem do samotnego obejścia, gdzie przywitało mnie wściekłe szczekanie psa. W wysokiej ścianie skalnej nad obejściem odznaczało się wejście do dużej groty. Wspiąłem się i spenetrowałem skały. Oprócz strumyczka wypływającego z jaskini i kilku murków nic tam nie było. Rozczarowany wróciłem do mojego miejsca postoju. Tu mi jednak powiedziano, że musiałem nie trafić, bo mumia naprawdę jest! Cóż zrobić, poszedłem drugi raz. Tym razem spotkałem po drodze malutką kobiecinę. Zapytana, długo kręciła głową, że nic tu nie ma, po czym w końcu wskazała mi grupę skał w oddali i poszła swoją drogą. Przeszukałem wszystko - bez rezultatu. Najwidoczniej kobieta nie chciała mi zdradzić drogi do jaskini. Mocno już zmęczony wróciłem, spakowałem plecak i wstąpiłem na posterunek, by się pożegnać z gwardzistami. Byli bardzo zdziwieni, że nie znalazłem mumii i tym razem postanowili narysować mi plan. Nie był dokładny, ale postanowiłem jeszcze raz zaryzykować.





Szedłem dobrze mi już znaną drogą, minąłem obejście i obszedłem skałę. Zwężającym się parowem, wśród skrzeku wielkich ptaszysk przelatujących z jednej strony jaru na drugą, doszedłem wreszcie do niewielkiej szczeliny. Wewnątrz pod ścianą, owinięta w zwykłe, zgrzebne płótno, siedziała mumia - indiańska kobieta z długimi, czarnymi włosami, z twarzą obciągniętą brązową, napiętą skórą. Na podłodze rozsypane kości, czaszki, kawałek kręgosłupa... Według słów żołnierzy z posterunku składano tu zwłoki ok. tysiąca lat temu.

Krótko zakłócałem spokój grobowca. Wróciłem do mojego punktu wypadowego, pożegnałem się z gospodyniami i odszedłem z Pampa Cañahuas krokiem zmęczonego człowieka.



Po 3 kilometrach marszu usłyszałem hałas i przejeżdżający samochód zahamował wzbudzając tumany kurzu. Jego właściciel, śniady biznesmen z Arequipy, zaofiarował się z pomocą i dowiózł mnie swoją terenową toyotą do skrzyżowania, gdzie mogłem spokojnie oczekiwać autobusu do Chivay nad kanionem Colca. Czekałem długo, aż mi się znudziło i szedłem następne pięć kilometrów. Gdy zdecydowałem, że już nie mogę iść i siadłem wyczerpany przy drodze, rozglądając się za miejscem do rozbicia namiotu, nadjechał ambulans z czerwonym krzyżem na burcie. Bez żadnej nadziei machnąłem leniwie ręką i... po chwili już jechałem siedząc na noszach wewnątrz, w towarzystwie jednego śpiącego i dwóch umiarkowanie pijanych i niezwykle rozmownych Indian.

Tak znalazłem się w Chivay.

 

Kanion Colca

Nowy Rok spędziłem w tym schludnym (w latynoskich realiach) miasteczku, nad kanionem rzeki Colca, która na tym odcinku nazywa się jeszcze inaczej. Zobaczyłem, jak świętują Indianie. Ci, których widziałem na ulicach, przeważnie pili na umór chichę i pisco na ulicy albo w knajpkach w zaułkach. Nie śpiewali, ale głośno rozmawiali, poklepywali się po ramionach, czasami wszczynali gwałtowne, krótkie kłótnie. W tym dniu gringos, którzy dość licznie przeczekiwali noworoczną przerwę w komunikacji autobusowej, nie byli nawet zauważani przez mieszkańców miasta. Odniosłem wrażenie, że na ulicach miasteczka jest dużo tłoczniej, niż zwykle. To campesinos, wieśniacy z okolicznych osiedli i pojedynczych zagród rozsianych wokół, zebrali się aby wspólnie przywitać nowy rok.

Uczciłem koniec roku pieczenią z alpaki w towarzystwie poznanej wcześniej pary z Mannheim, następny obiad zjadłem z nowozelandczykami. Odwiedziłem również pobliskie ciepłe źródła o nazwie La Galera, w których pławiłem się kilka godzin.

W czasie spaceru po miasteczku, na drodze prowadzącej z Chivay w kierunku drogi na Cabanaconde, nie minąwszy jeszcze pomalowanego obłażącą farbą pomnika kondora przy wyjeździe z Chivay, zanotowałem scenę jak z głupiej burleski: para Indian, on w uroczystym ludowym stroju, ona w różowej, delikatnej sukience przypominającej napuszoną koronkami suknię ślubną, oboje kompletnie zamroczeni alkoholem, szli wytrwale prawdopodobnie w kierunku swojego domu. Z tyłu plątała się ich pięcioletnia może córeczka. Co kilkanaście metrów któreś z dorosłych potykało się i przewracało na pokrytą kurzem szutrówkę. Wzajemnie sobie pomagając, stawali znowu na nogi i zataczając się, konsekwentnie i uparcie, podążali w swoją stronę.









***

Następnego dnia odchodził mikrobus w kierunku Cabanaconde, najlepszego punktu wypadowego do penetracji kanionu Colca i obserwacji kondorów. Na tej trasie do turystycznej tradycji należy podróżowanie na dachu środka podróży, więc skorzystałem z okazji do niezakłóconego brudnymi szybami okien podziwiania otoczenia. Widoki są rzeczywiście niezapomniane. Dno kanionu widać z tej wysokości ledwie-ledwie, a droga biegnąca po krawędziach poszarpanej ściany budzi dreszcz przerażenia. Ponieważ mikrobus dojeżdżał tylko do miejscowości Achoma, musiałem wysiąść na ryneczku i łapać okazje. Następny mikrobusik dowiózł mnie do kolejnej miejscowości nad kanionem, o nazwie Maca. Te tereny dotknięte były w 1970 roku potężnym trzęsieniem ziemi, które zmieniło w znacznym stopniu topografię otoczenia. Zrujnowany, jakby przecięty na pół i opustoszały kościół straszył w wiosce przy rynku. Na jednym ze słupów bramy prowadzącej na teren kościoła siedział orzeł, przywiązany za jedną nogę do żelaznego haka. Ten obraz potęgował atmosferę smutku i grozy; przypomniały mi się sceny z filmu “Rękopis znaleziony w Saragossie”, w którym czarno-biała beznadzieja zrujnowanych i opuszczonych wsi odmalowana została równie realistycznie.

Dalej poszedłem pieszo. Naprawiona prowizorycznie droga opadała i wznosiła się bardzo stromo zgodnie z liniami uskoków powstałych podczas katastrofy. Widoczne szczeliny biegnące w różnych kierunkach, ruiny domów i ogrodzeń, powalone drzewa - to wszystko wskazywało na wielką skalę zniszczeń powstałych wiele lat temu. Podczas ok. 15-kilometrowego marszu widziałem resztki drogi oberwanej na długości ok. 800 metrów. Nowo wykuty tunel, omijający łagodnym półkolem obryw, przebyć musiałem z braku latarki w zupełnych ciemnościach, wyczuwając stopami drogę. Teraz wiem, co to znaczy ciemność absolutna.

Byłem już solidnie zmęczony, gdy ciężarówka dowiozła mnie do Cabanaconde. W malutkim schronisku turystycznym Valle del Fuego (w niezwykle obszernej księdze z wpisami pamiątkowymi wyczytałem mnóstwo interesujących informacji na temat okolic; były tylko dwa wpisy po polsku) zjadłem specjalność zakładu - pancake, coś w rodzaju słodkiego omleta, za ok. 1 USD.

O godzinie 7.15 należy wyruszyć w drogę, aby zobaczyć poranne patrole kondorów. W ciągu 40 minut można dojść do krawędzi kanionu, gdzie znajdują się stanowiska obserwacyjne na niewielkich pagórkach. Po drodze minąłem pokryte kamiennymi, niskimi murkami (jak wszędzie w Peru) wzgórze. U jego podnóża znalazłem duży, zarośnięty trawami kamień, który przybliżył mnie do zamierzchłej przeszłości tej ziemi. Były w nim wydrążone otwory, do których budowniczowie sprzed wieków wbijali drewniane kołki, polewali je wodą, aby napęczniały, i w ten sposób rozsadzali kamień na odpowiednie części. Widziałem już wcześniej, w Machu Picchu, podobny przykład techniki budowlanej, lecz ten, z dala od typowych szlaków turystycznych, zasłonięty i zapomniany, był na pewno autentyczny i wywarł na mnie dużo większe wrażenie.

O godzinie 8.30 pojawił się pierwszy kondor. Leciał wzdłuż ścian kanionu wcale nie poruszając skrzydłami. Majestatycznie przepłynął w odległości może 6 metrów od mojego pagórka. Z niewielkiej odległości mogłem obserwować, jak kręci głową poszukując zdobyczy w zwałach skał. Po ok. 10 minutach pojawił się następny drapieżca. Ten wzbił się gwałtowną piką w niebo i zaczął spadać z coraz większą szybkością, aż do wyrównania lotu. Tego dnia widziałem jeszcze dwa kondory. Poczułem, że spełnił się cel mojego przyjazdu do Peru.




***
Do zaliczenia ostatniej atrakcji tego rejonu należało jeszcze zejście na dno najgłębszego na świecie kanionu. Zacząłem, jak zwykle, rano i po pokonaniu chaszczy pleniących się w starych, nieużywanych “ulicach” pomiędzy murkami zrujnowanych gospodarstw dotarłem do drogi w dół. Ściana była prawie pionowa, a ścieżki trawersami o długości od 2 do 10 metrów wiła się pomiędzy skałami w najprzedziwniejszych kształtach i kolorach: czarne, żółte, zielone, pomarańczowe... Do najciekawszych form geologicznych zaliczyłbym skały do złudzenia przypominające zbiorowiska podkładów kolejowych, leżących jeden na drugim lub stojących w nieregularnych stosach.







Droga była monotonna i trudna. Podziwem napawał widok osłów, z dużą prędkością przemykających z pełnymi jukami obok mnie. One podróżowały w ten sposób codziennie. Tego przedpołudnia zszedłem 1200 metrów i doszedłem do oazy. Najprawdziwszej oazy pełnej zielonych palm, strumyczków, bambusowych domków krajowców, sadów owocowych... Nie do uwierzenia, że w miejscu tak odległym od siedzib ludzkich, odizolowanym przez stosunkowo dużą część dnia od promieni słonecznych, na samym dnie najgłębszego na świecie jaru, rozłożyła się nieźle prosperująca wioska. Rzeka Colca, tocząca swoją brązową wodę w niższej części kanionu, przedzierała się z hukiem przez jego najwęższą szczelinę. Mogłem podziwiać to stojąc na moście linowym przerzuconym nad tym właśnie wąskim gardłem.

Ponieważ było bardzo ciepło, wykąpałem się w zagłębieniu jednego z kanałów nawadniających wpadających do rzeki i zacząłem wchodzić z powrotem. Tysiąc dwieście metrów w górę... wydawało mi się, że będzie to ciężka przeprawa, ale niespodziewanie szybko dotarłem do krawędzi wąwozu.

Rano czekało mnie bardzo wczesne wstawanie - godzina 4.30. I tak nie zdążyłem na autobus. Zobaczyłem jego tył znikający w wąskiej uliczce. O godz. 5.00 przyjechał niespodziewanie następny autobus i zyskałem miłe towarzystwo pary Holendrów - Pebry i Jana, dzięki czemu droga poprzez bardzo monotonny, wręcz pustynny kraj dzielący nas od oceanu nie była bardzo nudna. Jedynym, za to wspaniałym urozmaiceniem, był widok masywu wulkany Amato i wystającego z tyłu, nieco mniejszego stożka wulkanu Abancay, z pióropuszem białego dymu nad szczytem.

Przesiedliśmy się w Alto Sigue, przy okazji zjedliśmy obiad w jednej z kilkudziesięciu bud ustawionych bezpośrednio przy asfaltowej wreszcie szosie. To była już Panamericana Sur - południowy odcinek dobrej drogi wzdłuż oceanu. Obserwowałem duże fale Pacyfiku, udekorowane żółtawą i brudną przy aktualnym kierunku wiatru pianą. Przejmujący smród dobiegający co pewien czas z mijanych przetwórni ryb przypomniał mi, że Peru jest drugim w świecie (po Japonii) producentem produktów rybnych.

W ciągu niewielu godzin, wieczorem, dotarliśmy do Nasca.

Nasca

Kolejne mistyczne miejsce, wsławione “lądowiskiem przybyszów z Kosmosu”, jedno z najważniejszych miejsc odwiedzanych przez setki turystów. Największa atrakcja to przelot awionetką nad rozległym polem, na którym w odległych wiekach zamieszkujące te tereny ludy kultury Nasca usypały techniką odwracania kamieni jaśniejszą, dotychczas zakrytą stroną do góry. Powstałe w ten sposób wizerunki zwierząt, figury geometryczne, biegnące donikąd linie, przypominające ślady lądujących lub startujących maszyn zadziwiają uczonych od prawie stu lat, od momentu ich odkrycia przez pilota samolotu przelatującego nad płaskowyżem. I jak zwykle w Peru, istnieje mnóstwo hipotez na temat przyczyn powstania linii. Może jest to kalendarz, pozwalający obliczać i przewidywać zjawiska z dziedziny astronomii? Może to drogi wytyczone dla procesji celebrujących tajemnicze rytuały? Może linie wytyczają kierunek odległych, niewidocznych stąd szczytów górskich, symbolizujących liczne bóstwa? Nie jest celem tego krótkiego sprawozdania przytaczanie wszystkich informacji i domniemań związanych z liniami Nasca. Każdy zainteresowany na pewno wysłucha lub przeczyta dziesiątki interpretacji i będzie mógł jedną z nich przyjąć jako najbardziej prawdopodobną. Najbardziej kompetentną osobą, która wie o Nasca wszystko, jest Maria Reiche, niemiecka badaczka od dziesięcioleci żyjąca i pracująca tutaj. Jeszcze kilka lat temu gdy ktoś miał odrobinę szczęścia, mógł odwiedzić ją lub spotkać na jednym z odczytów organizowanych w mieście. Dzisiaj przeszło dziewięćdziesięcioletnia badaczka nie udziela się już w życiu publicznym, ale podobno ciągle konstruuje nowe hipotezy o pochodzeniu tajemniczych linii.

Aby zapewnić jednak pełnię wrażeń i informacji, trzeba słynne linie zobaczyć z góry. Co prawda jest na płaskowyżu, przy drodze na północ, specjalna wieża obserwacyjna, ale całość ogarnąć można jedynie z lotu ptaka. Ten przelot, trwający ok. 40 minut, w sezonie, to znaczy w miesiącach letnich kosztuje ok. 55-60 USD. Ponieważ miałem szczęście podróżować w zimie, za 35-minutowy przelot czteromiejscową Cessną zapłaciłem tylko 35 dolarów. Nie będę się dalej rozwodził nad wrażeniami: było lepiej, niż się spodziewałem! Przy możliwości ogarnięcia wzrokiem całego, ograniczonego jakby wyciętymi z kartonu górami horyzontu, cała równina nie wydaje się już tak wielka, jak w przekazie telewizyjnym. Staje się bardziej naturalna, ludzka, oderwana od niesamowitych legend. Mapka, ukazująca rozmieszczenie i kształty poszczególnych figur, dodawana jest do biletu na przelot.

W hotelu Nasca, w którym mieszkałem (10 soli za dobę, ponure cele wzdłuż ciemnego korytarza), usłyszałem o cmentarzysku rozciągającym się za miastem. Z parą Niemców z Bielefeldu, spotkaną na lotnisku przed startem do rundy nad Nasca, zamówiliśmy transport i mogliśmy wsiąść do ogromnego dodge’a z roku 1947, w kolorze czerwonym, ze skórzanymi, ale za to mocno podartymi siedzeniami. Strasznie rycząc półwiecznym silnikiem, z prędkością ok. 40 km/godz. przejechaliśmy obok lotniska, potem minęliśmy równinę pokrytą prehistorycznymi liniami, aż dojechaliśmy do grupy widocznych z szosy wydm. Skręciliśmy pomiędzy nie.










***

Ludzie ubrani w kolorowe, wełniane stroje, siedzący w grupkach na piasku, nie poruszyli się na nasz widok. Nie poruszali się od przeszło 800 lat. Zmumifikowane ciała zgrupowane w rodziny - mężczyźni, kobiety, dzieci, niemowlęta, a nawet psy - siedziały i trwały. Piasek naokoło pokryty odłamkami kości - po kościach trzeba było stąpać. Opadnięte szczęki mumii, pokryte pergaminowa skórą ręce skrzyżowane na piersiach, zwoje zrudziałych kobiecych włosów wymykających się spod nakryć głowy - nie mogłem uwierzyć, że to jawa. Spytałem mojego przewodnika: jak to się dzieje, że mumie tu przetrwały tak wiele lat? Dlaczego nie zniszczyły ich deszcze? Odpowiedział: tu nie ma deszczy. Zapytałem: A wiatr? Odpowiedź: nie bywa.

Cmentarzysko istniało tu od zawsze. Od zawsze vaqueros, złodzieje zwłok i pamiątek, wydobywali z niego czaszki, ozdoby, fragmenty ubrań i sprzedawali je na targach całego Peru. Dzisiaj teren cementerio jest chroniony. Moim zdaniem jest nieco wątpliwą pod względem moralnym atrakcją turystyczną, ale wrażenie pozostawia niezwykle silne. Dość powiedzieć, że obrazy z płaskowyżu Nasca stają mi często w pamięci w najmniej spodziewanych chwilach.

Gdy już wracaliśmy z cmentarzyska, zostaliśmy zaproszeni do zwiedzenia oryginalnego muzeum: czynnego warsztatu rzemieślniczego, w którym za pomocą niezmienionych od wielu wieków technologii z użyciem związków rtęci wytrącano złoto ze złotonośnej gliny zalegającej okolice. Wydajność takiego procesu jest niewielka a produkcja właściwie nieopłacalna, lecz grupy turystów otaczające drewniane mieszadła, koryto i gliniany kocioł świadczyły wymownie o właściwym źródle utrzymania właściciela warsztatu. Również w następnym warsztacie rzemieślnicy opierali się w swej pracy na bogatym dziedzictwie przodków: produkcja glinianych naczyń, wytaczanych i malowanych zgodnie z tradycyjnymi wzorami i metodami wytwarzania znajduje odbiorców głównie, o ile nie wyłącznie, wśród turystów. Nie mówię tutaj tylko o turystach zagranicznych. Wielokrotnie mogłem się przekonać, że Peruwiańczycy jeżdżą bardzo często nie tylko z konieczności, lecz również dla przyjemności. W wielu miejscowościach uznawanych za kurorty stanowią oni przeważającą większość przyjezdnych.





***

Razem z Niemcami wyjechaliśmy z Nasca autobusem do miasta Ica. Byli trochę rozczarowani, bo organizatorzy wycieczki na pokryty rysunkami płaskowyż nie wywiązali się ze zobowiązań i zniknęli. Już w Ica zachęceni opisem w folderze wybraliśmy się na wspólną wycieczkę do uzdrowiska o nazwie Huacachina w pobliżu miasta. Wsiedliśmy do rozklekotanego autobusu, w którym w ogóle nie było siedzeń, zapłaciliśmy po 60 centimów, przejechaliśmy kilka kilometrów i naszym oczom ukazał się raj.

Palmowa oaza, ze stawem otoczonym lekkimi, kolorowymi pawilonami mieszczącymi kawiarnie, a nad wszystkim wznoszące się na wysokość chyba pięćdziesięciu metrów strome wydmy, pofałdowane wiejącym wyżej wiatrem i otaczające oazę ze wszystkich stron. Jedyne, co mąciło ten rajski krajobraz, była raczej mętna woda w stawie; krystalicznie czysta natomiast płynęła z licznych kranów i pryszniców umieszczonych w specjalnie przygotowanych kabinach łazienkowych. Woda ta ma podobno wielce uzdrawiające właściwości i mieszkańcy okolic przyjeżdżają tłumnie zażywać kąpieli. Posiedzieliśmy na tarasie kawiarenki, racząc się chłodnym piwem i obserwując postaci wielkości mrówek, pnące się na wydmy. Mnie żadna siła nie zmusiłaby do takiego wysiłku w ten parny dzień.

 

Paracas

Aby dotrzeć do Parku Narodowego Paracas nad Pacyfikiem, reklamowanego wszędzie jako “peruwiańskie Galapagos”, musiałem pojechać do Pisco. Od tego miasta pochodzi nazwa narodowego (obok chichy) trunku Peruwiańczyków. Stąd dopiero odchodził odpowiedni autobus.

Jechałem nocą autobusem wzdłuż morskiego wybrzeża, wdychając zapach psujących się ryb nawiewany przez wiatr od strony mijanych przetwórni rybnych. Droga oblepiona była marnymi domkami z blachy i dykty i brudnymi sklepikami. Nie spodziewałem się, że za chwilę ujrzę wioskę pełną bogatych, luksusowych, pomalowanych na biało i odgrodzonych wysokimi parkanami rezydencji. Tak wygląda Paracas, stanowiące punkt wypadowy na Islas Ballestas. Szukałem jakiegoś taniego hotelu, ale oprócz kilkugwiazdkowych nie było żadnych. Zjadłem więc kolację w jednej z otwartych mimo przerwy z sezonie turystycznym, aktualnie remontowanej restauracji i zapytałem właściciela o nocleg. Zgodził się mnie przenocować, licząc że będę przecież stołował się u niego. Noc spędziłem na betonie i nie zmrużyłem oka z powodu komarów.

O świcie poszedłem na przystań. Bilet na rejs dookoła wysp Ballestas kosztuje ok. 8 USD. Przed rozpoczęciem zakupiłem film do aparatu fotograficznego - jak zwykle 36 małoobrazkowych zdjęć. Byłem niezmiernie zaskoczony, gdy zbliżając się do majaczących w oddali wysp stwierdziłem, że rolka zwija się po zrobieniu 12 zdjęcia. Najwidoczniej sprzedawczyni nie przewidywała, że będę pstrykał aż tak szybko i w opakowaniu od filmu 36-zdjęciowego sprzedała mi znacznie mniejszy. Oczywiście, po powrocie upomniałem się o zwrot pieniędzy i kobieta, zwracając niewielką kwotę, nawet nie była specjalnie skrępowana.

Same wyspy wspominam wspaniale. Pokryty ptasimi odchodami masyw, wznoszący się na niemal gotyckich, opartych na skalnych kolumnach sklepieniach ponad lustrem wody, robią prawdziwe wrażenie. Powierzchnia tego skrawka lądu zapełniona jest przez rozmaite gatunki ptaków: kormorany, pingwiny, piqueros (nie znam polskiej nazwy), mewy... Całości dopełniają lwy morskie i foki, skupiające się w olbrzymich stadach w zagłębieniach skalnych i na kamienistych plażach wysp. To wszystko krzyczy, ryczy, faluje i trzepocze. Dobre dwie godziny oglądałem to naturalne zoo z nabożnym skupieniem. Natychmiast po powrocie, posiliwszy się w mojej restauracji dużą porcją chicheron marisco - morskimi żyjątkami z rusztu, uzupełniłem wrażenia spacerując po plaży wzdłuż wioski i podglądając polujące pelikany i flamingi. Nie doszedłem do oddalonego o ok. 5 kilometrów muzeum kultury Paracas, bo było strasznie gorąco i marzyłem raczej o zimnym prysznicu. Krótki marsz po gorącym, parzącym przez podeszwy butów piasku przemieszanego z odłamkami muszli wykończył mnie całkowicie. Na kolację zjadłem chicheron de conchas, małże w muszelkach.

Przyjaciół z Bielefeldu spotkałem znów kilka dni później w Pisco na dworcu autobusowym. O godzinie 18. odchodził autobus do Limy, zapłaciłem 10 soli i stwierdziłem, że pozostało mi już niewiele miejscowych pieniędzy. Po 3 i pół godzinie jazdy byłem już w stolicy Peru, a ponieważ była sobota wieczorem, musiałem przeżyć dwa dni bardzo skromnie, bo dopiero w poniedziałek otwierano bank w którym mogłem wymienić czeki American Express.

Wybrałem najtańszy chyba hostal w Limie, “Trujillo” w dzielnicy Rimac, tuż za zarzuconą śmieciami rzeką o tej samej nazwie, oddzielającą tę część miasta od zaplecza Pałacu Rządu. Miałem widok na zatłoczony most, rzekę i posterunki wojskowe ustawione przy pojazdach pancernych otaczających pałac z wszystkich stron. Płaciłem 9 soli za dobę, ale w poniedziałek rano właścicielka zażądała 27 soli zamiast 18, twierdząc że liczą się dni (sobota, niedziela i poniedziałek) a nie noce, których było dwie. Scysja zakończyła się wezwaniem policjantów, którzy na szczęście potwierdzili moją wersję pojęcia “doba hotelowa”. Dziewięć soli to niewielkie pieniądze, ale kłóciłem się po pierwsze dla zasady - właścicielka była arogancka i nieuprzejma, a warunki noclegu dość straszne, a po drugie - bo tyle pieniędzy nie miałem...



VI. W kierunku równika

Trujillo i Chiclayo


Limę opisywałem już dość dokładnie, nie będę nic dodawał oprócz jednego ostrzeżenia ogólnego: Na pacyficznych plażach spotykamy olbrzymie fale. Nie wolno wchodzić w duże fale, gdy dno jest kamieniste. Zdarzyło mi się - na szczęście na piaszczystej plaży - zostać wciągniętym przez wielką falę. Kilkanaście sekund trzymetrowy wał wody obracał mnie w swoim wnętrzu, obijając z wielką siłą to głową, to plecami o dno. Wyszedłem z trudem, mocno oszołomiony i wtedy dopiero zrozumiałem, dlaczego podczas moich poprzednich kąpieli w oceanie krajowcy zatrzymywali mnie, gdy wchodziłem do wody po kamieniach i pokazywali piaszczyste wejścia. Gdybym z taką siłą trafił w kamień, nie wyszedłbym pewnie z wody o własnych siłach.




Z Limy wyjechałem autobusem do Barranco, dość brudnego i hałaśliwego miasta na trasie do Paramongi. Rano, za 70 centimos, dojechałem do niewielkiego miasteczka nad oceanem. Twierdza Paramonga, położona obok miasta, jest naprawdę imponująca i warta obejrzenia. Idzie się do niej ok. 3 kilometrów od przystanku autobusowego przy rynku. Miałem szczęście, bo tę drogę, poprowadzoną pośród pól trzciny cukrowej, przebyłem rozmawiając z miejscowym nauczycielem historii, entuzjasty archeologii, który opowiadał o pochodzeniu i rekonstrukcji budowli. Zbudowana przez przedstawicieli kultury Chimu z cegły suszonej na słońcu, ma kształt piramidy schodkowej i rozmieszczona jest na planie prostokąta o boku ok. 60 m. Długi czas spędziłem na najwyższej, szóstej kondygnacji piramidy, podziwiając i filmując krajobraz naokoło: zielone morze trzciny cukrowej i w oddali błyszczący pas oceanu.

Wychodząc odebrałem plecak z dyżurki i stanąłem na szosie. Po dziesięciu minutach zobaczyłem autobus, machnąłem ręką i po chwili siedziałem na rozkładanym siedzeniu obok kierowcy. Bilet do Trujillo kosztował 15 soli.



Fragment moich notatek z tego wieczora:

“...podróż - 4 godziny, spokojna. W Trujillo - hostal za 9 soli, bez ciepłej wody. Jadłem. Menu - słabe, pescado subado - beznadziejne, ananas (1 s/.) - oparzyłem chyba kubeczki smakowe na języku jego sokiem! Zjadłem pół i myślałem że mnie szlag trafi z bólu. Zagryzłem, zapiłem, trochę lepiej. Resztę wyrzucę. Mam nadzieję, że to nic groźnego”.



Z tego fragmentu można by wywnioskować, że Trujillo nie było dobrym miejscem dla turysty. Nic bardziej błędnego! Jest to stanowczo najczystsze, najładniejsze i najprzyjemniejsze miasto w Peru. Przy tym wyposażone w całe mnóstwo zabytków sztuki preinkaskiej:

1. Huaca El Dragon (Arco Iris) - pięknie utrzymana świątynia Łuku Tęczy ludu Chimu, żyjącego tu pomiędzy X a XIV wiekiem naszej ery. Ściany z piaskowca, rzeźbione w unikalne kształty smoków. Trzeba być.


2. Chan-Chan - olbrzymie, naprawdę olbrzymie miasto Chimu z gliny i błota, z pałacami, olbrzymim zbiornikiem wody (obecnie suchym) i placem służącym do gromadzenia danin.

Trzeba być - wstęp do obu  ww. obiektów - 5 soli.












3. Huaca del Sol y Luna - zespół świątyń zbudowanych w czasach panowania kultury Moche (200 r.p.n.e. - 600 r.n.e.) z cegieł suszonych na słońcu. W Świątyni Księżyca unikalne, nie spotykane nigdzie indziej na terenach Peru polichromiczne malowidła ścienne. Trzeba być - za 3 sole.
https://youtu.be/AapZwv0y4q0







4. Huanchaco - wypoczynkowa miejscowość nad samym brzegiem Pacyfiku, słynna z kuchni morskiej (arroz con mariscos - ryż z żyjątkami morskimi) oraz z używanych jeszcze współcześnie caballito de totora - łódek z trzciny, dużo mniejszych niż nad jeziorem Titicaca i z racji sposobu ich dosiadania nazywanych “konikami”. Trzeba być.




5. Rynek w Trujillo - wielki, wykładany błyszczącymi i czyściutkimi płytami z kamienia i opatrzony pomnikiem dziwnej postaci z jedną nogą nad głową (przynajmniej mnie się tak wydawało). Spędziłem na rynku dwie cudowne godziny w porannej mgle, napawając się bijącym od kamiennego podłoża ciepłem wczorajszego słońca i nierealnymi odblaskami światła. Trzeba być!



Do tego dochodzą przemili i przyjacielscy mieszkańcy. Z niejakim Carlosem przegadałem przy piwie San Juan półtorej godziny, a co chwila jakiś nowy gość potrząsał moją ręką i przedstawiał się, było bardzo miło.





Tego dnia zjadłem i wypiłem dużo:

Sandviche + jugo (kanapka i sok) - 2,50 s/.
Baton czekoladowy - 0,50 s/.
3 butelki piwa - 10,50 s/.
Menu I - 2,00 s/.
Menu II - 2,70 s/.
Menu III - 2,80 s/.
Granita (sok z lodem) - 1,00 s/.


Razem: 21,50 s/.

Ciągle na północ. Po czterogodzinnej podróży jestem w Chiclayo w departamencie Lambayeque. Co za miasto! Wszystko jest dwukrotnie droższe, centrum pięknie utrzymane, świeżo wykończone ulice, ładne domy - jak w Szwajcarii! Hostal - minimum 15 soli; zatrzymałem się w takim za 25 soli, z łazienką w pokoju. Jednak przy szukaniu noclegu przeżyłem scysję właścicielem któregoś z hostali, który skierował mnie celowo w złym kierunku. Na obiad - befsztyk, na kolację - langustino con verduras (duże krewetki z jarzynami). Coś wspaniałego, wydałem mnóstwo.

Nie znalazłem rano odpowiedniej pralni. Jedyna, jaką znalazłem, oferowała termin odbioru za dwa dni i liczyła po solu od sztuki odzieży. Poszedłem do biedniejszej dzielnicy - i ceny od razu znormalniały.

Chiclayo wzbogaciło się ponad miarę za sprawą healerów - lekarzy i znachorów. Całe Peru przyjeżdża tu się leczyć, co krok spotyka się reklamy gabinetów lekarskich (szczególnie specjalistów chorób kobiecych), a znachorzy i szarlatani rozkładają swoje zioła i embriony lam na ulicach. Niedaleko Chiclayo znajdują się dwa miejsca, które należy odwiedzić koniecznie:


- Sipan, gdzie odkryto grób człowieka nazwanego przez prasę “peruwiańskim Tutenhamonem” - władcy Sipanu (Señor de Sipan) z czasów kultury Lambayeque. Rekonstrukcja grobu sprzed ośmiuset lat, z ozdobami, bronią, nawet świtą przyboczną (8 osób i pies) i strażnikiem. Oryginalne znaleziska znajdują się w znanym muzeum Brueninga w mieście Lambayeque nieopodal.



- Tucume w dolinie Leche - obszar na którym lud Chimu wybudował kilka większych i mniejszych ceglanych piramid, porównywalnych z egipskimi. Deszcze, które padają w tym rejonie znacznie częściej niż na południu, wymyły w miękkich, suszonych na słońcu cegłach adobe nieregularne bruzdy i kanały upodabniające masywne, ogromne budowle do tworów natury. Jednak to ręce ludzkie, cegła po cegle, budowały piramidy w centralnej części dużej osady, a ich pochodzenie i przeznaczenie bada obecnie Thor Heyerdahl. Widok z góry na szereg piramid o zachodzie słońca można porównać z panoramą Gizy w Egipcie. https://youtu.be/AapZwv0y4q0










Do obiektów ciekawych, ale nieco trudniej dostępnych, należą groby w Batan Grande oraz zalane powodzią w 1720 roku klasztor i kościoły w mieście Zana, około 50 km od Chiclayo.


***

Chcąc odpocząć nieco od Peru, udałem się jeszcze dalej na północ, do Ekwadoru. Całą noc czekałem na skrzyżowaniu przed miastem Olmes na transport do Piury. Camionetta (furgon) miała jechać, gdy zbierze się 6 osób. Ponieważ nikt nie chciał jechać w tym kierunku, nudziłem się i opychałem owocami mango i mamaya. Ta ostatnia - w kształcie gruszki, z wyglądu burak cukrowy, o bardzo twardej skorupie, z dużą pestką w środku - jest naprawdę pyszna.

Aby nie zasnąć posilałem się kawą w pobliskiej restauracji. Kawę podaje się tu dziwnie: zimny koncentrat w dzbanku lub butelce i szklanka wrzątku. Zmieszać trzeba samemu. Zagryzałem kawałkami trzciny cukrowej: odcina się z twardej łodygi kawałek, przecina na pół lub na czworo i wysysa słodki sok.

Wsiadłem do ciężarówki wiozącej mango. Po drodze dowiedziałem się, że kierowca z towarzyszem skupują przy okazji żywe owce po wsiach, a poza tym mają duże doświadczenie w nielegalnym przewożeniu przez granicę pasta de coca. Chcieli mi oddać kierownicę, wymigałem się brakiem prawa jazdy na ciężarówkę. Przestraszyłem się, gdy poinformowali mnie, że żaden z nich nie posiada żadnego prawa jazdy. Jednak mój strach był bezpodstawny: patrol policji, który skontrolował pojazd, przyjął 2 sole (!) łapówki i puścił dalej.

W mieście Piura nie zabawiłem długo, od razu pojechałem do Tumbes, ostatniego miasta przed granicą z Ekwadorem. Przenocowałem, bo odradzono mi przekraczanie granicy w nocy. Słusznie. Rano, już w Ekwadorze, po długiej kontroli dokumentów (oba państwa znajdowały się w tym okresie w stanie wojny o pełną ropy część dżungli amazońskiej), miejscowi waluciarze nacięli mnie przy wymianie pieniędzy na około 15 dolarów. Mieli spreparowany kalkulator, a ja nie sprawdziłem wyliczeń.

Ekwador

Generalnie - taniej. Poza tym bardziej zielono niż w Peru, bardzo liczne są palmy (równik!). Domy, w przeciwieństwie do peruwiańskich, są wykończone. Jechałem do Quito całą noc, za 25.000 sucres (ok. 7,5 USD). W stolicy Ekwadoru od razu znalazłem niezły hostal, tuż przy placu z kościołem Santo Domingo (niestety, w remoncie), a z pokoju na wysokim poddaszu miałem widok na całe Quito. Pokój kosztował 6.000 sucres (ok. 2 USD) za dobę.




Miasto jest spokojne, nie ma ciągłego bałaganu i krzyku jak w miastach peruwiańskich. Po ulicach jeżdżą śmieszne pstrokate autobusiki z lat pięćdziesiątych i supernowoczesne trolejbusy mercedesa, których przystanki przypominają stacje metra. Nie widzi się cinkciarzy na ulicach, natomiast dla odmiany widoczne są prostytutki.





Charakterystycznym strojem męskim są tutaj białe, luźne spodnie, poncho i kapelusz o szerszym niż w Peru rondzie. Mężczyźni często noszą włosy w koński ogon. Tragarze, pomagający codziennie przy organizacji stoisk bazarowych ciągnących się wzdłuż kamiennych ścian domów w wąskich uliczkach noszą towary na plecach, ale cały ciężar wisi na głowie tragarza za sprawą szerokiego pasa obejmującego jego czoło.


Quito położone jest pięknie na wzgórzach. Nawet nad nimi góruje jednak wspaniała barokowa katedra, w której podziemiach znajduje się panteon osobistości zasłużonych dla kraju. W odbudowie katedry, która uległa częściowemu zniszczeniu podczas wielkiego trzęsienia ziemi w 1970 r. brał udział słynny dzięki swoim programom “Piórkiem i węglem” profesor Wiktor Zin. W stolicy Ekwadoru nie ma zbyt wielu zabytków inkaskich, chociaż Quito było stolicą za czasów Atahualpy, ostatniego z wielkich władców państwa Inków, który po zwycięstwie w wojnie domowej ze zwolennikami swojego brata, Huascara przejął ster rządów. Ostatnie lata potęgi Inków były już jednak skażone wpływem grabieżców z Europy; ojciec obu braci stał się jedną z pierwszych ofiar ospy, przywleczonej na kontynent amerykański przez Hiszpanów.


Obowiązkowym punktem programu zwiedzania Quito jest wycieczka na równik - około 25 km od miasta. W malutkiej niby-wiosce turystycznej, dokładnie na równiku, od którego pochodzi przecież nazwa kraju, wystawiony jest wielki obelisk.



W Quito spędziłem tylko trzy dni. Zgodnie z sugestiami agencji turystycznych udałem się za 17.000 sucres do Baños (po hiszpańsku “Łaźnie”), wypoczynkowej miejscowości z ciepłymi źródłami, restauracjami i długim, szerokim deptakiem pełnym białych turystów. Baños stanowi punkt wypadowy do selwy, nad rzekę Puyo. W ciągu kilkudniowego treku można zobaczyć w warunkach naturalnych krokodyle, małpy, egzotyczne ptactwo i węże, żywiąc się własnoręcznie złowionymi piraniami. Impreza kosztuje około 30 USD za dzień, ale do polecenia jest raczej w porze suchej (europejskie miesiące letnie), gdyż moskity mogą zniweczyć całą radość przebywania w dżungli.


Miejscowym przysmakiem jest tu rodzaj cukierka karmelowego z melasy, ale sposób jego produkcji nie skłania raczej do skosztowania: z bardzo gęstej masy karmelowej zebranej w wielkiej dzieży cukiernik formuje grubą kluchę, rozciąga ją i zaczepia na haku wbitym w futrynę. Następnie okrągłymi ruchami rąk rozciąga gumowatą substancję na długość do półtora metra, składa na pół zaczepiając o hak wbity w futrynę drzwi i powtarza operację. Lepka masa ściąga oczywiście cały kurz z otoczenia i już po chwili takiego mieszania na surowcu stają się widoczne ciemniejsze pasy. Wyrobioną masę rwie się ręcznie na kawałki i owija w papier.

W jedno z popołudni wybrałem się na najbliższy wulkan, z wyraźnie zaznaczonym kraterem, o nazwie Tungurau. Warto.

Po kilkudniowym odpoczynku w Baños byłem gotów kontynuować zwiedzanie Peru. Przez Riobambę dojechałem do miasta Quenca. Podziwiałem tam wielką oryginalną katedrę o stylu z wyraźnymi wpływami architektury arabskiej i jechałem Polskim Fiatem combi rocznik 1975. Te samochody co prawda już niewiele przypominają oryginały (jak zeznał kierowca, silnik pochodził z Łady), ale są jeszcze spotykane jako taksówki i mają dość dobrą opinię wśród kierowców.




VII. Powrót

Cajamarca

Poprzez Tumbes i Chiclayo, zmieniając autobusy, wylądowałem na skrzyżowaniu Panamericany z drogą na Cajamarkę. Wsiadłem do taxi collectivo (mikrobusu) i odjechaliśmy. Niedaleko. Kierowca zrobił rundkę i ustawił się w tym samym miejscu. Sąsiedni mikrobus zrobił to samo. Dobre półtorej godziny kierowcy obu collectivos udawali, że już odjeżdżają. Miało to na celu po pierwsze wywabienie z okolicznych domów i gospód chętnych na podróż, a po drugie - zatrzymanie tych pasażerów, którzy już wsiedli i niecierpliwili się czekając na odjazd. To zjawisko często spotykane w Peru. Kierowcy i ich pomocnicy krzyczą, wabią, wręcz wpychają gapiów do swoich pojazdów. Niekiedy ta rywalizacja o klienta powoduje opłakane skutki, o czym później.

W końcu ruszyliśmy - do miejscowości Chilete na trasie. Według mapy w odległości 24 km od Chilete znajdowała się w górach dobrze zachowana świątynia ludu Chimu. Zainteresowałem się i zapytałem o cenę podróży tam. Usłyszałem - 10 soli. Dziesięć soli za 24 kilometry? Dlaczego tak drogo? Ile trwa podróż? I usłyszałem: 5 godzin.

Ta scena świadczy o tym, jak trudno przejezdne są drogi górskie w Peru. Zwykle szutrowe lub na gołej skale, zarzucone olbrzymimi głazami, częściowo oberwane, wąskie, strome, niezwykle kręte... Często jadąc przy oknie i spoglądając w dół widziałem tylko przepaść - koła autobusu jechały tuż przy jej krawędzi... Tylko liczne krzyże i kapliczki w kolorze błękitnym przypominały, że nie wszyscy mieli szczęście przejechać cało i zdrowo.

Cajamarca (czytaj: Kahamarka, http://youtu.be/Ba7NoZLdRA8) jest słynna z dwóch powodów: po pierwsze to tu znajduje się słynny Dom Okupu (Casa de rescato), w którym Inkowie gromadzili zwożone z całego kraju Tawantinsuyu, jak brzmiała inkaska nazwa imperium, wyroby ze złota, aby wypełniwszy jedyne pomieszczenie domu aż do czerwonej linii wymalowanej na wysokości podniesionej ręki człowieka spowodować uwolnienie swojego pojmanego przez żołdaków Pizarra króla Atahualpy. Odpowiednią ilość złota Indianie zebrali, a Hiszpanie, kwiat rycerstwa europejskiego i chrześcijańskiego, inkaskiego króla siłą ochrzcili, a następnie udusili garotą. Dzisiaj za wstęp do rekonstrukcji Casa de rescato płacimy około jednego dolara USA, a w tę cenę wliczone jest też zwiedzanie niedokończonego, barokowego kościoła Belen i trzech muzeów, w tym Muzeum Sztuki Lekarskiej. W Cajamarce jest wiele kościołów, najciekawsze z nich to: Katedra, kościół San Francisco przy Plaza Mayor i Santa Apolonia, pięknie położony, do którego wiodą niezwykle długie schody.

Drugą atrakcją Cajamarki (dawniej pisało się różnie: Cassamarca, Caxamarca) są gorące źródła Baños del Inca, o dużej zawartości soli mineralnych. Nie polecam, gdyż w przeciwieństwie do wielu gorących źródeł które odwiedziłem, kąpieli można zażywać jedynie w wyłożonej kafelkami, niewielkiej kabinie. W Peru większość gorących źródeł nosi nazwę “Łaźnia Inki”. Świadczy to o umiłowaniu czystości przedstawicieli indiańskiej arystokracji, którą niewątpliwie Inkowie byli.

Z obiektów historycznych w okolicach Cajamarki koniecznie należy odwiedzić Ventanillas de Otuzco - okienka w Otuzco (http://youtu.be/BCsS8es2Z80). Rzeczywiście, grobowce kultury Cajamarca, kute w miękkiej, wapiennej skale, przypominają mieszkalny blok z zamurowanymi, o regularnych kształtach, oknami. Współczesne cmentarze w tej okolicy wyglądają podobnie: buduje się bloki z poziomymi komorami grobowymi umieszczonymi jedna obok drugiej, w piętrach.

Inną atrakcją turystyczną jest Cumba Mayo, ośrodek kultu z okresu inkaskiego, ale żadne środki transportu tam nie docierają. Ja sam po czterogodzinnym marszu przez góry zrezygnowałem. Po drodze miałem natomiast okazję obserwować prymitywną uprawę roli z użyciem drewnianej sochy i wołów.

Cajamarca, oddalona od turystycznych szlaków, jest bardzo tania. Zjadłem tu najtańsze menu (przypominam, obiad z trzech dań) za cenę 1 sola (ok. 1 zł). Następny etap - przez Trujillo do Huaraz.

 

Callejon de Huaylas

Huaraz - to największe miasto regionu Cordillera Blanca, łańcucha górskiego rozciągającego się na długości około 120 km. Ta część Andów odpowiada temu, czym jest Tybet dla Himalajów; ponad 30 szczytów o wysokości powyżej 6 tys. metrów przebija się wśród mgieł i chmur ku górze. Skaliste, ośnieżone szczyty niezwykłej piękności, zapomniane wioski zamieszkane przez nie znających cywilizacji górali andyjskich, długie i piękne trasy turystyczne... Ten region Peru ma wszelkie predyspozycje aby ściągać turystów. Można tu wspinać się latem i zimą, uprawiać wspinaczkę skałkową, trekking, lotniarstwo, narciarstwo alpejskie, rafting (spływ gumową tratwą), można jeździć konno i łowić ryby... Callejon de Huaylas, dolina pomiędzy Cordillera Blanca i Negra, skupiające miejscowości turystyczne, stanowi bazę wypadową w wysokie góry. W 1975 roku założono Park Narodowy Huascaran obejmujący szczyty Cordillera Blanca z najwyższym szczytem Huascaran o wysokości 6768 m.

Ten majestatyczny szczyt góruje nad otoczeniem, jest piękny i groźny. U jego stóp leży miasto Yungay. W 1970 roku mieszkało tu ok. 20.000 ludzi. 31 maja, o godzinie 15.25, potężne trzęsienie ziemi o sile 8 stopni w skali Richtera nawiedziło cały środkowowschodni region Peru. Wstrząs, który poruszył masywem Huascaran, oderwał od góry całą jej zachodnią ścianę, która z prędkością ponad 200 km/godz. runęła w kierunku Yungay.

W ciągu 3 minut całe tętniące życiem 20-tysięczne miasto, jego kościoły, domy, targowiska - zostało zasypane ponad trzymetrową warstwą gruzu; zdarzały się głazy o wielkości jednorodzinnego domu. Łączna objętość lawiny wynosiła ponad 15 mln. metrów sześciennych! Nie przeżył prawie nikt. Lawinę obserwowała i sfilmowała z jednej z przełęczy górskich japońska ekspedycja andynistyczna. Inna grupa, z Czechosłowacji (14 osób), została pogrzebana przez górę.


Dziś w miejscu miasta zobaczymy cztery kikuty palm, które ocalały z katastrofy (http://youtu.be/zBgDoTlIQS8). Nie zachował się ani jeden budynek, ani jedna ulica. Złomy kościoła wystają ledwie ponad warstwę gruzu. W kilku miejscach sterczą jakieś szczątki - resztki miejskiego autobusu, pogięte żelastwo. Na gruz nawieziono ziemię i rabatki kwiatów wyznaczają teraz kształt dawnych ulic. W miejscach, gdzie stały domy, niektóre rodziny wystawiły nagrobki. 

       
    






Symboliczny cmentarz - Campo Santo - z wielką figurą Chrystusa z rozpostartymi ramionami, znajduje się na pobliskim wzgórzu. W dole natomiast leży nowe Yungay - niewielkie miasteczko, przy którego budowie w latach siedemdziesiątych uczestniczyły ekipy budowlane z Czechosłowacji. Rozmawiałem z jedną z nielicznych mieszkanek zasypanego miasta. Ocalała, bo dniu katastrofy była z wizytą u krewnych w odległej wiosce. Straciła wszystkich bliskich, a dzisiaj opowiada o swoim nieszczęściu każdemu, kto kupi u niej kubek chichy z lekko sfermentowanych owoców.



Miejsce noclegu znalazłem nie w hotelu w Yungay, lecz w dolinie Llanganuco. Piękna trasa, wiodąca od dwóch niezwykle malowniczych, błękitnych jezior w wąwozie pod masywem Huascaran aż do miejscowości Santa Cruz, może zająć około 5 dni. Nie miałem aż tyle czasu, jednak chciałem koniecznie zobaczyć znajdujący się nieopodal, wielokrotnie opisywany “najpiękniejszy szczyt świata” - Alpamayo. Zdjęcia tej góry zdobią niemal wszystkie agencje turystyczne w Peru. Pokryty błyszczący lodem biały graniastosłup, o prawie gładkiej powierzchni regularnych, stromo nachylonych ścian, rzeczywiście zasługuje na pochlebną nazwę.

Droga była ciężka; najpierw, po noclegu na polanie, musiałem dojść po krętej, składającej się z ponad setki pętli, drodze do przełęczy. Nie wiem, czy zdążyłbym dokonać tego w jeden dzień, gdyby nie podwieźli mnie terenową toyotą turyści z Argentyny. Ta czteroosobowa rodzina już od 3 miesięcy podróżowała i w Cordillera Blanca jej najmłodsi członkowie - dwóch synów - byli nieco znudzeni.

Około piątej godziny dotarłem na wysokość 4750 m, na przełęcz. Cudowne, niezapomniane widoki, zarówno na wschodnią, jak i na zachodnią jej stronę. Tutaj krajobraz bardzo przypominał Tatry, pominąwszy rozmaite, od czerwonej do sinoszarej, barwy skał. Niewielkie stawy okolone trawą, kępy drzew, olbrzymie głazy - pod jednym z takich kamieni o wysokości 6 metrów spędziłem następną noc.



Llanganuco: https://www.youtube.com/watch?v=6Yx6gX7Uwek
Rano doszedłem do wioseczki na skraju wąwozu, skąd powinienem już zobaczyć Alpamayo. Niestety, zachmurzenie było stuprocentowe. Napotkany turysta, Niemiec mieszkający w USA i posiadający rodzinę w Białymstoku, powiedział mi, że aby dotrzeć do wioski Santa Cruz za masywem musiałbym iść przez następne 2 dni bez możliwości uzupełnienia żywności. Po stwierdzeniu, że w wiejskim sklepiku były tylko suchary, zdecydowałem się na powrót. Ale na pewno jeszcze kiedyś spróbuję.



Miałem już dość gór i rozpadlin. Postanowiłem odwiedzić jeszcze tylko Chavin de Huantar - kolebkę i stolicę ludu kultury Chavin (1400-400 r.p.n.e.). Podobno to jeden z odłamów Chavin, kolejna generacja tego ludu, stworzyła klasę Inków, którzy w końcu opanowali całe Andy i okolice. W Huaraz, stolicy górskiego regionu Ancash, brzydkim mieście odbudowanym byle jak po trzęsieniu ziemi, kupiłem bilet na autobus do Catac. Z tego miasta można dostać się do Chavin. Dowiedziałem się jednak, że jeden z tuneli na drodze do dawnej stolicy zawalił się po ulewnych deszczach. Musiałem zrezygnować.

Taksówką dojechałem na następne rozstaje, do Pachacuta, osiedla składającego się z 5 domków, z czego w czterech prosperują oświetlane naftą i brudne bary. W tłumie czekających cierpliwie krajowców przetrwałem do późnej nocy, do przyjazdu autobusu do Huanuco. Droga na wschód, poprzez góry, była wstrząsająca. Po kilku kilometrach zaczął padać gęsty śnieg. Autobus wspinał się z dużym trudem po wąziutkiej drodze na półce skalnej, tylne koła buksowały a pojazd osuwał się do tyłu. Kilka razy wychodziliśmy z autobusu i przepychaliśmy go przez zawalone zaspami śnieżnymi wąskie gardła w skałach, balansując na skraju przepaści. Współtowarzysze przyjmowali wszystko z niezmąconym spokojem, byli uśmiechnięci i zadowoleni. Ja się bałem.

Autobus dowiózł mnie tylko do La Union. Tam władowałem się do następnego. Przez dobrą godzinę nasz kierowca z rykiem silnika krążył po miasteczku, nawołując w ten sposób potencjalnych pasażerów. To samo czynił kierowca autobusu konkurencyjnej firmy. Wreszcie wystartowaliśmy - nasz pierwszy. Z przerażeniem trzymałem się poręczy siedzenia, starając się przy okazji filmować przemykające w ogromnym pędzie wioski, roztrącane stada kur i widniejącą w dole przepaść. Znowu się bałem. Tylna oś autobusu zarzucała na serpentynach pokonywanych z prędkością 70 km/godz. W końcu stało się.


Zza zakrętu wyjechał jadący w drugą stronę autobus i... zderzenie czołowe. Z kamerą w ręce przeleciałem kilka metrów i zatrzymałem się pod wytłuczoną przednią szybą autobusu. Oba pojazdy zczepiły się, para z rozbitych chłodnic zasłoniła miejsce wypadku. Jedna z kobiet w szoku płakała, naokoło zgromadzili się campesinos, aby obejrzeć atrakcję. Na szczęście nikomu nic poważnego się nie stało i po dwóch godzinach, po prowizorycznych naprawach odjechaliśmy o własnych siłach. Przeciwnika odholował inny autobus.

W kolejnym mieście, zakurzonym, brudnym, o ulicach pokrytych szutrem, znalazłem przy długim ryneczku postój autobusów odchodzących w kierunku na wschód, w stronę selwy. Po posiłku w restauracji ruszyliśmy.

 
Pucallpa

Odtąd pasażerowie autobusu byli kontrolowani przez posterunki wojskowe średnio co półtorej godziny. Dość monotonna trasa: ściany zieleni po bokach, kręta, żółta lub czerwona droga na wprost. Bambusowe chatki, czasami gęstniejące i przechodzące w wioski zbudowane ze starych desek lub zardzewiałej blachy falistej. Bieda niezwykła, tu ludzie żyją jak w średniowieczu. Jedyną oznaka nowoczesności są posterunki wojskowe i butni żołnierze o brutalnych twarzach. Szukają partyzantów, ale także pieniędzy. Podczas jednej z kontroli oficer zaproponował mi patrząc spod przymrużonych powiek prosto w oczy, abym wpłacił dziesięć soli za “collaboration”. Odmówiłem, przypominając mu, że płaciłem za wizę do Peru. Odwrócił się z gniewem. Prawdopodobnie zatelefonował do następnego posterunku, bo tam już czekali na gringo (byłem jedynym białym w autobusie) i sprawdzali mój bagaż tak długo, że zacząłem się obawiać, że autobus odjedzie. Gdy wróciłem wreszcie do współpasażerów, sąsiad uśmiechnął się do mnie i poklepał po ramieniu.

W końcu ukazały się przedmieścia największego w peruwiańskiej selwie miasta, Pucallpy. Z turystycznego punktu widzenia bardziej interesujące jest Puerto Maldonado na południu, gdzie mieszkańcy wspaniale potrafią zadbać o potrzeby przyjezdnych, organizując wyprawy do prawdziwej dżungli. Z kolei słynne Iquitos, położone nad właściwą Amazonką, po połączeniu się wód rzek Marañon i Ucayali, ma według słów wielu spotkanych przeze mnie trampów opinię sztucznego tworu wyłącznie dla naiwnych turystów, gdzie Metysi podobno malują swe ciała na ciemny kolor, aby wydawać się bardziej autentyczni.




W Pucallpie, położonej pomiędzy wielką rzeką Ucayali i jeziorem Yarinacocha, znajdziemy chyba więcej naturalności i będziemy mogli przyjrzeć się współczesnemu życiu Indian amazońskich.











To miasto zostało wybudowane w celu ułatwienia eksploatacji dżungli: wywozu drewna i plonów upraw roślin tropikalnych, a ostatnio również ropy naftowej odkrytej w okolicy. Slumsy Pucallpy to ustawione na palach komórki z desek.







Pomiędzy nimi brodzą w czarnej, tłustej, gęstej od śmieci i rozmaitych ścieków mazi tratwy i łódki. Tu poznajemy całą nędzę przeżywaną obecnie przez ludność selwy.









Każdym z licznych statków, przybijających do nabrzeża przy brudnym i zatłoczonym targowisku (mieszkałem w hostalu naprzeciwko), można udać się w górę lub w dół opisywanej przez Arkadego Fiedlera rzeki, ale nie będzie to podróż romantyczna. Warunki, jakie panują podczas takiej podróży na pewno nie będą odpowiadały nawet zahartowanemu w podróżach turyście. Pokłady kursujących po Ucayali statków i barek są zawsze brudne, brak jakiegokolwiek wyposażenia czy nawet toalet...

Samo miasto jednak jest dość znośne, obfitość przekupniów czyni z niego jeden wielki bazar. Ten, kto nie miał okazji brać udziału w wyprawie do serca dżungli, może obejrzeć przedstawicieli fauny amazońskiej w ogrodzie zoologicznym. Część zwierząt stłoczona jest w klatkach, inne chodzą swobodnie. Szczególnie zaprzyjaźniłem się z marabutem - dumnym ptakiem o wyglądzie dostojnego starca, który chodził za mną i trzaskał dziobem, a czasem coś krzyczał.





Obowiązkowa jest wycieczka rikszą motorową nad jezioro Yarinacocha, będące starorzeczem Ucayali. Za 15 soli można odwiedzić dłubanką z motorkiem ze śrubą na długim wysięgniku wioskę, gdzie chaty indiańskie na brzegu dżungli stoją dokładnie tak samo, jak 300, a może i tysiąc lat temu. Ich mieszkańcy zajmują się obecnie wyłącznie produkcją pamiątek - naszyjników z nasion różnych drzew, drewnianych wizerunków zwierząt itp. Musiałem wykazać się niemałą energią, aby wyzwolić się od tłumku kobiet indiańskich usiłujących sprzedać mi naszyjniki z muszelek i trawy.


Wybrałem się do selwy. Mimo trzydziestopięciostopniowego upału szedłem dwie godziny ubrany w buty traperskie, długie spodnie i skafander z kapturem. Do tego zmusiły mnie miliony moskitów, atakujących bez litości każdy odkryty kawałek ciała. Nie byłem w stanie wyciągnąć choć na chwilę rąk z kieszeni, by zrobić zdjęcia. Natychmiast dłonie były pokryte czarną warstwą owadów, szukających miejsca do wkłucia. Uciekłem, nie wytrzymałem długo.

Wieczorem, po zdjęciu butów i długich, grubych skarpet z wełny alpaki, na kostkach nóg, gdzie nie sięgały nogawki dżinsów ani cholewki butów ujrzałem dwu-trzycentymetrowe obwódki ukąszeń, nabrzmiałe i czerwono-białe. Trudno mi było nawet zidentyfikować poszczególne ukłucia, tak wiele ich było. Nie jedźcie do dżungli w porze deszczowej!

 

 

 

Epilog.


Z Pucallpy pojechałem, przeważnie śpiąc po drodze, bezpośrednio do Limy. Tam dałem niestety zarobić miejscowym złodziejom (patrz: metody kradzieży, wcześniej w tekście). Straciłem też znaczną część zdjęć i filmów.

Zostałem uratowany przez Ambasadę RP w Limie. Dzięki  uprzejmości polskich dyplomatów - oraz niewielkiej pożyczce Skarbu Państwa – mogłem doczekać do lotu powrotnego do Polski, mieszkając w pawiloniku przy Ambasadzie i zażywając kąpieli (czasem wspólnie z przemiłym sznaucerem gospodarzy) w basenie na terenie posiadłości. Następną podróż po Peru rozpocznę z pewnością od wizyty w tej oazie spokoju i bezpieczeństwa.










Copyright by Paweł Sokołowski, 1998

Tagi: Ekwador, Chorwacja, Słowenia, grupa wyjazdowa, Zawoja, Armenia, Boliwia, Solidarność, Pan Baron, paragliding, paralotniarstwo,

5 komentarzy:

  1. Greengos, a nie gringo.Pochodzi od green- zielona karta (ktora obecnie juz niestety zatracila kolor zielony, tak jak banknoty sa mniej zielone), uprawniajaca do pobytu w USA I od slowa slyszanego na granicy Rio Grande "go"- idz. Glownie tak okreslaja Mexykanie Amerykanow, a ze w Peru jest uzywany j.hiszpanski dlatego tak latwo przechwycono to okreslenie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo ciekawie I interesujaco, tylko szkoda tych utraconych zdjec. Pozdrawiam Cebryl

    OdpowiedzUsuń
  3. Ciekawy jest kto moze sobie pozwolic na taka wyprawe. Nie chodzi mi o koszty tylko o dlugosc urlopu. Albo ktos dobrze sytuowany, student albo samotnik. Mimo tego zazdroszcze. To moja wyprawa zycia. Planuje za dwa lata na 2 tygodnie jechac do Peru i Boliwi.
    Pozdrawiam
    Przemek z Detroit

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za post. Na czas podróży udało mi się uzyskać od pracodawcy czteromiesięczny urlop bezpłatny. Leciałem Aeroflotem - wtedy najtańszą linią, w czasie pobytu w Peru starałem się korzystać z najtańszych noclegów i środków transportu. Co do towarzystwa - starałem się dołączać do grup trekingowych na miejscu, poznawałem ludzi... W sumie świetna zabawa. Życzę zadowolenia z planowanej podróży.

      Usuń